- Spotkamy się przy odbiorze bagażu. Do zobaczenia rano. - Tak - odparła. - Do zobaczenia. an43 260 Przerwała połączenie; jej uwaga nie była już skupiona na ludziach w tym pomieszczeniu. Minęła Julię, nawet na nią nie spojrzawszy Poszła od razu na górę, myśląc o konieczności przepakowania bagażu tak, by najpotrzebniejsze rzeczy mieć przy sobie, w małej torbie. Walizki przewożone w lukach bagażowych miały tendencję do gubienia drogi. - Millo! - zawołała za nią Julia. Ale siostra nawet się nie obejrzała. an43 261 -18- „Pierwszy poranny lot" oznaczał ni mniej, ni więcej tylko zerwanie się o trzeciej nad ranem, by zdążyć na czas do portu lotniczego w Kentucky, oddać wynajęty samochód i przejść jeszcze http://www.budownictwodzis.com.pl radośnie uciskać jej pęcherz, i musiała co pół godziny biegać do toalety I tak było nieźle, bo pęcherz uciskają dzieci ułożone nisko, w przeciwnym wypadku, jak twierdziła Susanna, Milla miałaby kłopoty z uciskiem na przeponę i z oddychaniem. No cóż, macierzyństwo nie było czymś bajkowym. Wspaniałym, ale na pewno nie bajkowym. Czuła, że bezwiednie się uśmiecha, patrząc na swego śpiącego syna. Był taki cudowny Każdy tak mówił, widząc jego jasne włoski, niebieskie oczka i różowe usteczka. Był niemal jak dziecko z reklamy Gerbera: idealne, nierzeczywiste, patrzące z milionów butelek i słoiczków, które stały na półkach sklepów całego świata. Millę zachwycało w nim wszystko: od jasnych paznokietków po małe dołeczki w policzkach. Mogłaby po prostu siedzieć i patrzeć na niego cały dzień... Gdyby nie miała całej masy innych rzeczy do roboty.
To musiała być inna kobieta. Przebierała się w sypialni, gdy piśniecie alarmu obwieściło jej otworzenie drzwi garażu. Rip wrócił. Susanna nie wiedziała, czy się cieszyć, czy bać. Właśnie wkładała spodnie od piżamy, gdy mąż stanął w drzwiach pokoju. Jego twarz była pobrużdżona, zmęczona. - Gdzie byłeś? - zapytała Susanna gwałtownie, choć obiecywała Sprawdź - Ja nikogo nie widziałem. - Musisz uciekać. - Zmusiła się, żeby to powiedzieć. Czuła się tak, jakby zabijała własną duszę. Wiedziała, że jeśli Brig wyjedzie, to już nie wróci i nigdy więcej go nie zobaczy, a jej miłość do niego powoli umrze. - Ja nie uciekam od... - Ale musisz. - Płakała, rozpaczliwie chcąc go ocalić. - Ale nie masz motoru. Już go znaleźli. - Myślała gorączkowo. Tylko jedno przychodziło jej do głowy. - Weź Remmingtona. Powiem, że jeździłam na nim, że mnie znowu zrzucił i uciekł. Zanim się zorientują, że go nie ma, ty będziesz już daleko... Brig zaciskał zęby. - Nie chcę, żebyś przeze mnie kłamała. Łzy uwięzły jej w gardle. To naprawdę było pożegnanie. - Będę... będę musiała. Inaczej wsadzą cię do więzienia. - Skąd wiesz? - Z jego oczu wyczytała, że się poddał. Zrozumiał, że ma rację. Chyba że... chyba że... - Cassidy, ja nie podpaliłem tartaku. Nie obchodzi mnie, co myśli całe pieprzone miasto, ale ty musisz mi uwierzyć. - Ja... ja ci wierzę - powiedziała, wpatrując się w niego naiwnymi, ufnymi oczami. - Nie wiesz? Zawsze będę ci wierzyć. Z jego gardła wydobył się jęk. Przyciągnął ją bliżej. - Nie zasługuję na ciebie. - Jego wargi przylgnęły do jej ust w brutalnym, rozpaczliwym pocałunku. - Nie mogę tego zrobić. - Opuścił głowę. - Szeryf jest tutaj. Porozmawiam z nim. Powiem mu prawdę... - Nie! Brig, ty nic nie rozumiesz. Oni cię już skazali. Byłam tam i słyszałam, co mówili. Derrick opowiedział o twojej bójce z Jedem. Wiedzą, że byłeś w tartaku. Szeryf musi kogoś oskarżyć... - Łzy spływały jej po policzkach. Nie wiedziała, czy były to jej, czy jego łzy. Czuła, że długimi palcami głaszcze jej włosy. - ...proszę, zrób to. Uratuj się. Co komu z tego przyjdzie, że resztę życia spędzisz w więzieniu? - Nie wierzysz w sprawiedliwość? - W Prosperity? Kiedy zginęli córka Reksa Buchanana i syn Bakerów? Jak ty to sobie wyobrażasz? - Ja nigdy nie wierzyłem w system. - Więc jedź! - Odsunęła się od niego. Serce łomotało jej ze strachu i nie mogła założyć siodła na grzbiet Remmingtona. Brig jej pomógł. Po chwili podała mu zmoknięte wodze. Jego palce na moment zacisnęły się na jej dłoniach. Cassidy walczyła ze łzami. - Zabierz mnie ze sobą. - Poczuła, że Brig zesztywniał. - Tylko do południowej granicy posiadłości. Potem pojedziesz na zachód, przez góry. Ja...ja udam, że tam spadłam z konia. - Nie ma mowy. - Proszę cię, Brig. Zrób to dla mnie. Zacisnął zęby, ale pomógł jej wsiąść na konia. Jechali przez pola w ciszy, w ulewnym deszczu. W powietrzu cały czas unosił się zapach spalenizny. Za godzinę zacznie świtać. - Zatrzymaj się tutaj - powiedziała, gdy znaleźli się na południowym pastwisku. - Tutaj. - Odwróciła się w siodle, odpięła łańcuszek z szyi i przełożyła go przez głowę Briga. - Na szczęście. Zamarł na chwilę, a potem po raz ostatni wziął ją w ramiona. Ukrył głowę w zagłębieniu jej szyi. Jego twarde ciało drżało. - Źle robimy. - Ale nie mamy wyjścia. - Pocałowała go, nie zważając na piekący ból w sercu. Zeskoczyła na ziemię. Stała i wpatrywała się w niego, siedzącego na koniu, którego próbował ujeździć. Potem się schyliła, podniosła kamień i rzuciła nim w Remmingtona. Źrebak zarżał i pogalopował jak szalony w stronę pogrążonych w ciemności wzgórz. - Kocham cię - wyszeptała. Dotarło do niej, że już więcej go nie zobaczy, już nigdy nie usłyszy jego śmiechu i nigdy nie spojrzy mu w oczy. Jej słowa zagłuszył szum deszczu i echo oddalających się końskich kopyt. 11 Cassidy siedziała na parapecie w gabinecie ojca i chciała wykrzyczeć, że podejrzenia szeryfa Doddsa to same kłamstwa. Kłamstwa i nic więcej. Wymyślane przez ludzi, którzy chcieli szybko znaleźć sprawcę tragedii. Kogokolwiek. Najlepiej oczywiście, gdyby nazywał się McKenzie. Od pożaru minęło zaledwie kilka dni, ale Brig McKenzie; czarna owca miasta, został już osądzony i skazany. Dodds zajmował cały fotel. Na przemian patrzył na milczącą córkę Reksa i spoglądał w stronę drzwi, na pokój z bronią, gdzie wisiała gablota z rozbitą szybą. Wytarł dłonie w spodnie, które i tak już były wyświechtane. Ojciec zrezygnowany siedział za biurkiem. Zapomniał o cygarze, które paliło się w popielniczce. - McKenzie nie uciekłby, gdyby był niewinny. Chyba jest tak, jak mówił pański syn. Jed Baker i McKenzie pokłócili się o Angie. Zanim się to wszystko stało, pobili się przed domem McKenziech na oczach Sunny. Przypuszczam, że młody Baker nieźle dowalił McKenziemu kijem. Ten chłopak nigdy nie grał fair. McKenzie przegrał. Gdy doszedł do siebie, chciał oddać Bakerowi za swoje. - Cassidy mówiła, że Brig szukał Angie - zauważył obojętnie Rex Buchanan. Od kilku dni niewiele go 80 interesowało. Snuł się jak błędny cień. Trzymał się na nogach dzięki lekarstwom. - Może tak było, a może nie. - Cassidy nie kłamie. - Ojciec rzucił jej krótkie spojrzenie. Dziewczyna wyglądała przez okno. Słońce ozłacało wzgórza w popołudniowym upale. - Wiem, ale nastolatki czasami ubarwiają rzeczywistość. Z tego, co słyszałem, Cassidy ma chyba słabość do McKenziego. - To śmieszne. - Głos ojca był nieobecny. Cassidy poczuła, że podejrzliwy wzrok szeryfa wbija jej się w plecy. - Tańczyła z nim na przyjęciu u Caldwellów. Cassidy milczała. Bała się, że jeśli zacznie mówić, szybko wyjdą na jaw jej kłamstwa, a gdy dowiedzą się prawdy, szybko odnajdą Briga i go oskarżą. Plotka, że Brig był sprawcą podpalenia i podwójnego morderstwa szerzyła się jak zaraza. Co do tego, kto był ojcem dziecka Angie, każdy miał swoje przypuszczenia, ale na czele listy znajdował się Brig McKenzie. Rex westchnął. - Ja tańczyłem z Geraldine Caldwell. I to nie znaczy, że - jak pan to ujął? - że mam do niej słabość. Cassidy obejrzała się przez ramię. Szeryf się speszył. - Pan nie jest nastolatką z głową pełną romantycznych fantazji. - Szeryf machał rękami, jakby chciał odegnać argumenty Rexa. - Zresztą nieważne. Niezależnie od tego, czy McKenzie tutaj był, czy nie, wylądował w mieście, szukając Angie albo Jeda, albo ich obojga. Pewnie natknął się na samochód Jeda. Potem poszedł do tartaku, gdzie Jed miał się spotkać z Angie. Wszyscy dobrze wiemy, że miał fioła na jej punkcie. McKenzie pewnie napadł na Bakera, złamał mu kilka żeber, skopał go, a potem podpalił budynek. - Nie zabiłby Angie - powiedział ponuro Rex. - Pewnie nie wiedział, że tam była. Albo... - Szeryf zmrużył oczy. - A może wiedział. Może usłyszał rozmowę o dziecku. Widywano go z Angie, a myśl, że się puszczała... Rex zacisnął pięść na poręczy fotela. - Ona się nie puszczała! - Jego głos był cichy, ale stanowczy. Niewielu potrafiło mu się sprzeciwić. - Bardzo kochała mężczyznę, którego dziecko nosiła. - Mógł to być McKenzie. Cassidy kątem oka przyglądała się ojcu. Jego twarz wykrzywiła się z wściekłości. - Niech pan się liczy ze słowami. Rozmawiamy o mojej córce. - Której zdarzyło się zajść w ciążę. Cassidy poczuła ból w żołądku. Dziecko. Dziecko Angie. I Briga. Zaczęły jej się trząść ręce. Złożyła dłonie. Chciała uciec z pokoju, ale nie mogła. Musiała dowiedzieć się wszystkiego o Brigu. Dodds nieco spuścił z tonu. - W porządku, w porządku. Powiedzmy, że McKenzie nie chciał tego zrobić. Pali. Mógł nieopatrznie rzucić zapałkę i stary tartak się zajął. Pewnie miał ze sto lat... - Sto dwadzieścia. - Tak, był jak podpałka. Jak benzyna dla iskry. Przypuszczam, że McKenzie nie wiedział, że w środku była Angie. Może się tam przed nim chowała, bo nie chciała spotkać się z dwoma chłopakami. - Nie wiem... - Dobra, Buchanan. On nie za bardzo pana lubił, prawda? Kilka tygodni temu chciał go pan zwolnić. Rex wziął cygaro i przytaknął. - Pobił się z Derrickiem. - No i widzi pan. Nie miał oporów, żeby spalić ten zabytek, bo miał z panem na pieńku. - Bójkę chyba sprowokował Derrick. - Ale przecież syna nie może pan zwolnić? Niech pan da spokój i spojrzy prawdzie w oczy. Nie podobało się panu, że McKenzie włóczył się za pana córką. Rex zaciągnął się cygarem, wypuścił dym w sufit i patrzył, jak popiół zmienia się w biały pył. - Domyślam się, że uciekł pieszo albo ukradł pańskiego konia, tego, który zginął. - To koń mojej córki - wyjaśnił Rex, podnosząc wzrok na Cassidy. Zaczerwieniła się lekko, odwróciła twarz i znowu wyjrzała przez okno. Na dworze było gorąco. Burza ucichła dzień po pożarze. Muchy zleciały się do okna. Wszystkie kałuże po ulewie obeschły, a nad zaschniętym błotem latały szerszenie. Angie i Jed po sekcji zwłok zostali pochowani. Odbyły się dwie ceremonie pogrzebowe według obrządku dwóch różnych wyznań. Na pogrzebie Angie kościół pod wezwaniem świętego Jana był pełen. Ludzie stali nawet na schodach. Mieszkańcy miasta ustawiali się w kolejce, żeby złożyć kondolencje i wyrazy współczucia. Dom do tej pory był pełen kwiatów, mimo że Rex prosił, żeby pieniądze przeznaczono na szkołę dla dziewcząt imienia świętej Teresy w Portland. Zapach kwiatów wypełniał każdy zakamarek i każdy kąt domu. Codziennie przychodzili ludzie z kondolencjami i załzawionymi oczami. W okrytym żałobą domu Buchananów przyjmowano wszystkich mieszkańców miasta. 81 Wszystkich, oprócz Sunny McKenzie. Przyszła w indiańskim stroju i mówiła od rzeczy. Zawrócono ją przy drzwiach i powiedziano jej grzecznie, ale stanowczo, że jej osoba nie jest mile widziana w tym domu. Cassidy zauważyła ją przez okno nad schodami i wybiegła na zewnątrz, ale zobaczyła tylko szeroki tył odjeżdżającego cadillaca. Przybita dziewczyna wróciła do domu. Starała się nie zwracać uwagi na to, że w hallu ogromnego domu, wśród bukietów róż, goździków, lilii i chryzantem, stał długi błyszczący stół. Stało na nim prawie sto świec wotywnych, które płonęły pod ogromnym portretem Angie, która uśmiechała się skromnie, a jej oczy błyszczały niewinnie. Wśród kwiatów dyskretnie umieszczono kosz na kartki i datki na szkołę imienia świętej Teresy. Ojciec James składał codziennie wizyty. Doktor Williams również. Jeden szafował błogosławieństwami i znajomością Boga, przynosząc ukojenie duszy, a drugi przepisywał tabletki i zalecał odpoczynek, próbując ulżyć zmęczonemu ciału. Obaj mieli pomóc Reksowi pokonać ból. - Cassidy twierdzi, że to ona jeździła na koniu tamtej nocy. - Rex uparcie bronił Briga przed szeryfem. - Tak - potwierdziła Cassidy. Podtrzymywała sobie rękę z opatrunkiem na nadgarstku i przedramieniu. - A tu jest dowód. - Źrebak znowu ją zrzucił. - Oczy Reksa nagle wydały jej się stare. Strząsnął popiół z cygara. - Ta uparta bestia... - Ale może McKenzie znalazł konia i na nim uciekł albo... – Szeryf podejrzliwie przyglądał się Cassidy. - Albo co? - spytał Rex. - Albo sam sobie załatwił pomoc. Serce Cassidy niemal zamarło. Miała ściśnięte gardło. Pot ciekł jej wzdłuż kręgosłupa. Szeryf Dodds był sprytniejszy, niż można było sądzić po jego wyglądzie. - I kto niby miałby mu pomóc? Cassidy? - Rex prychnął zdegustowany. Dodds wstał. - Dowiemy się tego. Najlepsi ludzie i psy w stanie przeszukają góry. Znajdziemy go. - Stanął za Cassidy i wpatrywał się we wschodnie wzgórza. - Daleko nie ucieknie. - Minęły już cztery dni - przypomniał mu Rex. - Jest bez pieniędzy i ma tylko dwie nogi. Koń już długo nie pójdzie, o ile w ogóle McKenzie go ma. Dopadniemy go. - Podciągnął spodnie na wielkim brzuchu. - Ale to trochę potrwa. Cassidy drżała, ale starała się sprawiać wrażenie spokojnej. Gdy zaczynała myśleć o tym, co się stanie z Brigiem, jak go złapią, zbierało jej się na wymioty. - Przecież nie ma pewności, że to McKenzie. - Może jeszcze nie, ale chyba znaleźliśmy naocznego świadka. - Co? - Rex nagle się ożywił. - Kto to? Cassidy zaparło dech w płucach. Szeryf odwrócił się, nie spuszczając oczu z dziewczyny. - Willie Ventura. Znaleźliśmy go przy rzece. Siedział i gapił się w wodę. Wygląda na to, że tamtej nocy był przy tartaku. Ma osmalone brwi. - Dobry Boże - wyszeptał Rex. - Willie? O Boże, nie. Proszę, nie. Cassidy pamiętała twarz Williego, wyglądającą spomiędzy czerwonych i złotych płomieni ognia. - Myśli pan, że on może mieć z tym coś wspólnego? - Przesłuchujemy go na wszystkie sposoby. Nie zmienia zeznań. Widział tam Briga, Angie i Jeda. Powtarza w kółko to samo: Ona się spaliła! Ona się spaliła! - Szeryf zmarszczył nos z niesmakiem. - On wie coś strasznego. - Dlaczego mi o tym nie powiedziano? - spytał Rex. Oczy mu błyszczały z ciekawości. - On tutaj mieszka. Nad stajnią. Pracuje dla mnie. - Właśnie panu mówię. Znaleźliśmy go dziś po południu. Miał szczęście, że nie zginął razem z tamtymi. Pewnie nieźle się przestraszył i schował się w lesie. Znalazły go psy, gdy szukaliśmy McKenziego. - Gdzie on jest teraz? - W biurze okręgowym. Myją go i opatrują mu twarz. Jest... to znaczy, chciałem powiedzieć, że wszystko z nim w porządku, ale zawsze brakowało mu piątej klepki. - O Boże. - Rex ukrył twarz w dłoniach. - Więc stuknięty Willie widział całe zajście. - Dodds był najwyraźniej przekonany, że zeznanie Williego będzie gwoździem do trumny Briga. - Willie opowiada dużo różnych rzeczy. - Cassidy nie mogła dłużej milczeć. Podejrzewała, że szeryf próbuje z niej coś wycisnąć, ale nie mogła się powstrzymać i nie przyjść Brigowi z pomocą. - Lubię Williego, ale jego słów nie można traktować poważnie. - Dlaczego? Musiała trzymać się swojego kłamstwa, ale mogła w nie wpleść trochę prawdy. - Bo Brig nie zrobiłby Angie krzywdy. Szukał jej tamtej nocy. Przyszedł tutaj. Powiedział mi, że pobił się z Jedem i że jego własną bronią porachował mu gnaty. - Jak szalona zwróciła się do ojca. - Musisz uwierzyć, że Brig 82 nie zabiłby jej. - Dlaczego? - spytał Dodds. - Bo... bo... on ją chyba kochał. - To wyznanie rozdarło jej serce. - Chciał się z nią ożenić. - Głos jej się rwał, a z jej ust wychodziły strzępy słów. - To było chyba jego dziecko. - Nie! - Rex zerwał się na równe nogi. - Nie uwierzę w to.. - A niech mnie! - Szeryf gapił się na Cassidy, drapiąc się w brodę. - Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? - Bo nikt mnie nie pytał, a poza tym... to tylko moje przypuszczenia. - Jeżeli twoje przypuszczenia są prawdziwe, Brig powinien wrócić, poddać się przesłuchaniom i opowiedzieć nam dokładnie, co się stało. Inaczej będziemy musieli uwierzyć Williemu i dowodom, które potwierdzają jego słowa. - Brig McKenzie nie jest ojcem dziecka! - Rex potrząsnął głową, jakby przeczenie prawdzie mogło ją zmienić. - Tato... - Ona w ogóle nie zwracała na niego uwagi. - Boże, czy to ma teraz jakieś znaczenie? Angie nie żyje. Cassidy miała wrażenie, że ściany pokoju ją osaczają. Wybiegła z gabinetu najszybciej, jak mogła. Minęła setki płonących świec i weszła po schodach do pokoju Angie. Drzwi były zamknięte, ale otworzyła je siłą. Prawie odskoczyła, gdy poczuła zapach perfum - zapach Angie, który unosił się za progiem. Mała Angie z wielkiego portretu spoglądała na nią i na lalki - Barbie i Kenów. Pozostałe rzeczy siostry stały posegregowane w pudłach. Cassidy poczuła rozdzierający ból. Szybko zamknęła drzwi. Oparła się o ścianę przy schodach. Walczyła ze łzami. Ugięły się pod nią kolana. Gdzie on jest, zastanawiała się, osuwając się na podłogę. Gdzie? Zobaczyła szeryfa Doddsa, jak mrużąc oczy sięgał do tylnej kieszeni spodni po paczkę tytoniu. Patrzył ponad katafalkiem na miejsce, gdzie upadła Cassidy. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. Cassidy spojrzała na kalendarz. Od pożaru minął prawie tydzień, a w domu nadal panował żałobny nastrój. Postanowiła uciec ze swojego pokoju. Zatrzymała się na schodach, bo dwie przyjaciółki jej matki: Geraldine Caldwell i Ada Alonzo czekały w korytarzu, przekonane, że są same. - Śmierć Angie zabije Reksa - powiedziała Geraldine szeptem. Kobiety trzymały w rękach pudła. Wyglądało na to, że wpadły przynieść potrawy domowej roboty i gotowaną szynkę, tak wielką, że można by nią nakarmić wszystkich głodujących Trzeciego Świata. A w domu nikt nie miał apetytu. - Kochał tę dziewczynę do szaleństwa. - Przecież wiem. - Ada, matka Bobby’ego, przeżegnała się szybko i skłoniła głowę. Cassidy z góry dostrzegła na jej głowie siwe włosy, które na próżno starała się ukryć pod farbą. Czy ci wszyscy dobroczyńcy nie mogliby im dać wreszcie spokoju i przestać krążyć jak sępy? Przychodzili z cierpiącym wyrazem twarzy o każdej porze dnia i nocy, składali kondolencje i udzielali rad. Klepali Cassidy po plecach, jeśli była w pobliżu. Uważała ich wszystkich za obłudników. Zjawiła się nawet Earlene Spears, żona pastora. Chociaż Rex Buchanan był przez całe życie gorliwym katolikiem, Earlene poczuła się w obowiązku złożyć kondolencje jako przedstawicielka kościoła swojego męża. Wstąpiła do nich wczoraj, sztywna jakby połknęła kij od szczotki. Zacisnęła usta, gdy zobaczyła płonące świeczki w korytarzu. - Wstyd... taki wstyd - stwierdziła z politowaniem. Kościstymi palcami dotykała krzyżyka, który miała na szyi. - Taka miła dziewczyna. Mam tylko nadzieję, że znajdą tego McKenziego. Zawsze z nim były problemy. Od dziecka. Wiem, bo przecież zajmowałam się jego starszym bratem, kiedy on się urodził... Och, ale przecież nie po to tu przyszłam. Chciałam złożyć najszczersze kondolencje w imieniu swoim, pastora i całej kongregacji... Cassidy nie mogła oddychać, gdy ta kobieta była w domu. A teraz w korytarzu szeptały Ada i Geraldine. Odsunęła się od balustrady i schowała się w pokoju, który od czasu pożaru stał się jej schronieniem. Odwiedziło ją kilka przyjaciółek, ale powiedziawszy tylko, że przykro im z powodu Angie, szybko się ulotniły, bo przekonały się, że Cassidy jest jeszcze w szoku i nie ma ochoty na towarzystwo. - Dena - odezwały się jednocześnie kobiety, gdy zobaczyły, że matka Cassidy wychodzi z pokoju. Pewnie Mary otworzyła im drzwi. Ostatnio pełniła w domu obowiązki lokaja, kucharza i gospodyni. - Byłyśmy chore ze zmartwienia. - Głos Ady. Szczery. Nosowy. - Tak. Czy mogę jakoś... czy możemy jakoś pomóc? Sędzia wychodzi z siebie. Przysięga, że ten, kto to zrobił, dostanie za swoje, jeżeli tylko go przed nim postawią. Możesz mi wierzyć. - Mam nadzieję, że zgnije w piekle - powiedziała Dena. Cassidy poczuła mdłości. - To diabelskie nasienie. Zawsze był zły. A Angie... niech spoczywa w pokoju. - Felicity jest ledwie żywa - oznajmiła Geraldine. - Były tak blisko z Angie... Straciła najbliższą przyjaciółkę. - Westchnęła. - Oprócz własnego żalu, ma jeszcze na głowie Derricka. - Biedny chłopak. - To znowu Ada. - Nie można z nim wytrzymać - stwierdziła Dena, bez obaw krytykując swojego pasierba. - Chce, żebyśmy zatrudnili prywatnego detektywa. Chce dopaść McKenziego i powiesić go jak psa. Ta rodzina się rozpada. - A jak to znosi Cassidy? - spytała Ada. - Pozbiera się. Zawsze daje sobie radę. Oczywiście, bardzo przeżywa śmierć Angie. A tak między nami mówiąc, 83 cieszę się, że McKenzie zniknął z naszego życia. Zaczynał okazywać Cassidy względy, a wiesz jak to jest z takimi typami. Zawsze starają się znaleźć przyzwoite dziewczyny, zamiast zadawać się z plebsem, chociaż tam ich miejsce. - Jego brat jest taki sam - zgodziła się Geraldine. - Nie, Chase jest trochę inny - zauważyła Dena. - Zna swoje miejsce i ciężko pracuje. Rex pożyczył mu pieniądze na studia. Chłopak pracuje u niego, żeby spłacić pożyczkę. Nabrał rozumu. Szkoda, że Brig jest jego bratem. Zawsze będzie stał mu na drodze. - A Rex się pozbiera? - spytała grzecznie Geraldine. - Nie wiem. Uwielbiał Angie. Prawdę mówiąc, była jego ulubienicą. Mam tylko nadzieję, że teraz uświadomi sobie, jakie to szczęście, że ma Cassidy. Ada przyznała jej rację. - To cudowna dziewczyna. Może powinnam zasugerować Bobby’emu, żeby zaprosił ją na randkę? - Byłaby zachwycona. Cassidy wzdrygnęła się na samą myśl o tym. - Mogliby sobie nawzajem pomóc przez to przejść. Nie ma mowy! - Racja. Tak jak Felicity i Derrick - zauważyła Geraldine. Cassidy oczami wyobraźni widziała uśmiech matki. - Dobrze byłoby przekonać Reksa, żeby zwolnił tego półgłówka Williego. Wiesz, że on widział ten pożar? Podobno był świadkiem całego zajścia. Ale kto to może wiedzieć? On lubił Briga. Nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby się okazało, że Brig go w to wszystko wciągnął. - Powinniście go oddać do zakładu - stwierdziła Geraldine. - Gdzie jest miejsce dla upośledzonych umysłowo - dodała Ada. - Rex nie chce o tym słyszeć. Uważa, że jest temu chłopakowi coś winien. Nie chce przyznać, że Willie jest naprawdę poważnie upośledzony. Powiem wam, że czasami Reksa nie da się przekonać. Wejdźcie. Napijemy się mrożonej herbaty. Przecież nie będziemy stały w korytarzu. Zdenerwowana Cassidy zamknęła drzwi. Randka z Bobbym Alonzo? Zaaranżowana przez jej matkę? Nie ma mowy. Zdjęła buty i włączyła radio. Z głośników popłynął stary przebój Rolling Stonesów. Zamknęła oczy i słuchała, jak Mick Jagger narzeka, że coś jest pomalowane na czarno. Rozumiała go. Nie usłyszała pukania. Gdy otworzyły się drzwi, zasłony przywarły do okien. Odwróciła się i zobaczyła Derricka. - Mogę wejść? Miał posępną minę i wyglądał mizernie, jakby schudł z dziesięć kilogramów. Wzruszyła ramionami i patrzyła, jak brat zamyka za sobą drzwi. - Boże, czuję się potwornie. - W jego zamglonych oczach pojawiły się łzy. - Angie na to nie zasłużyła. Cassidy nie odpowiedziała. Bała się, że głos jej się załamie. - Wiesz, kochałem ją. Była jak wrzód na dupie, ale ją kochałem. - Wiem. Derrick zamrugał oczami. - Przepraszam za... za tamtą noc z bronią. Nie zrobiłbym ci krzywdy. - Nie bałam się o siebie. Podszedł do regału. Stało na nim zdjęcie Cassidy i Remmingtona. Wziął je do ręki, zmarszczył brwi i spojrzał w lustro, gdzie napotkał wzrok siostry. - Tata nie powinien był zatrudniać McKenziego. - Usta Derricka zacięły się na wspomnienie Briga. - Nic by się nie stało. - Skąd wiesz. Nagle zgniótł zdjęcie. - Nie mogę uwierzyć, że jej nie ma. - Spojrzał w sufit, jakby tam szukał odpowiedzi. - Ja też nie. Odetchnął płytko i wbił wzrok w Cassidy. - Zabiję go. Przysięgam, że go zabiję gołymi rękami. - Nawet jeżeli jest niewinny? - Nie jest. - Derrick prychnął. - Ten bydlak jest winny i któregoś dnia za to zapłaci. Cassidy czuła się jak kryminalista, gdy przywiązywała starą klacz do drzewa w pobliżu tartaku. Czekała w ukryciu na koniec zmiany. Brudni mężczyźni, oblepieni trocinami, zdejmowali kaski, palili papierosy, śmiali się i żartowali. Przez bramki zamykane na łańcuch wychodzili na parking. Po drugiej stronie stał ogromny szyld informujący, że „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” i że „Bezpieczne miejsce pracy to szczęśliwe miejsce pracy”. Na wyboistym asfalcie stały gruchoty wszelkich rozmiarów i kształtów - jeepy, ciężarówki, wagony mieszkalne i samochody osobowe. Piły warkotały, a dźwigi przenosiły ciężki ładunek