- Wiem - odparła. Dokumenty adopcyjne także były poufne,

68 - Dlaczego? - Bo jest zboczeńcem. Dlatego. Jeżeli mnie wyda, to ja wydam jego. A on nie chce, żeby nasz słodki, urny tatuś dowiedział się, do jakiego stopnia ten cymbał jest chory. Bo skończyłby w zakładzie dla psychicznie chorych, gdzie zresztą jest jego miejsce. - Jesteś straszny. - To jedna z moich zalet. - Willie nie jest zboczeńcem! - Nie? - Derrick zmarszczył brwi. - Na twoim miejscu, siostrzyczko, zasłaniałbym żaluzje i zamykał okna. Nigdy nie wiadomo, kiedy Williego przestanie bawić podglądanie i zabierze się do roboty. On obserwuje. Widzi wszystko, co się tu dzieje. Widział cię taką, jak cię Pan Bóg stworzył, tylko z medalikiem świętego Krzysztofa. Angie też widział. Chyba mu się podoba ten czerwony stanik, w którym paraduje twoja siostra. Cassidy się wzdrygnęła. Myśl, że ktoś ją podglądał, przyprawiła ją o gęsią skórkę. - Więc Willie nie piśnie nawet słówka, chyba że będzie chciał skończyć w wariatkowie. - Groziłeś mu? - Do Cassidy dopiero wtedy dotarło, jak bardzo zepsuty jest jej brat. - Tylko uświadomiłem mu kilka faktów. Ale on nie jest takim kretynem, na jakiego wygląda. Od razu pojął, że musi trzymać gębę na kłódkę, jeżeli chce tu mieszkać. A wierz mi, że on chce tu zostać, bo myśli, że szpital psychiatryczny jest rodzajem dwudziestowiecznego więzienia z torturami. Jest przekonany, że czeka go tam lobotomia albo leczenie elektrowstrząsami. A to boli. Bardzo boli. On się tego śmiertelnie boi. - Ty mu to powiedziałeś? - Ja mu tylko wymieniłem parę możliwości. - Mówię ci, Derrick, jeżeli jeszcze coś mu zrobisz... Jeżeli go tylko dotkniesz, będziesz go denerwował albo go skrzywdzisz, to powiem o tym tacie i on mi uwierzy. - Tata nawet nie pamięta o tym, że żyjesz. Przykro mi, że cię ranie, ale tatę obchodzi tylko Angie, bo przypomina mu mamę. A tak a propos zboczeń. Wiesz, czasami się o niego martwię. To chyba niemożliwe, żeby chciał to zrobić z własną córką? - Nie! - wrzasnęła Cassidy i zatkała uszy. - Mam nadzieję, że nie, bo to raczej obrzydliwe. - Derrick, poza nieodpartą chęcią szokowania, miał w sobie coś ponurego, groźnego i złego. - Ale jeżeli jej dotknie, to przysięgam, że go zabiję. A teraz ściga Briga. Na miłość boską, nie może pozwolić, żeby go dopadł. Podbiegła do telefonu w gabinecie i wykręciła numer do domu Briga. Telefon dzwonił i dzwonił. Dziesięć razy. Dwanaście. Piętnaście. Dwadzieścia. Zrozpaczona cisnęła słuchawką i zaczęła szukać dodatkowej pary kluczyków do samochodu. Przed stajniami stały ciężarówki. Jeżeli znajdzie kluczyki... Nie miała jeszcze prawa jazdy, ale umiała prowadzić. Dalej, dalej... Przewracała palcami ołówki, pióra, temperówki i gumki. Kluczy nie było. Potem sobie przypomniała, że pęk kluczy zabrał ze sobą Derrick. Zrozpaczona wybiegła na dwór. Wiatr się wzmagał. Przeszukała wszystkie samochody, ale nie znalazła dodatkowych kluczyków. Nie było szans, żeby uruchomić ciężarówkę. Ale nie mogła zawieść Briga. Musiała go ostrzec. Tylko jak? I gdzie on może być? Z Angie. Czuła ołowiany ciężar na sercu, ale nie mogła pozwolić, żeby jej uczucia powstrzymały ją przed ostrzeżeniem go. Tylko jak? Pieszo daleko nie zajdzie. Zagryzła wargę. Przebiegła wzrokiem parking i garaże. Spojrzała na stodoły i już miała odpowiedź na swoje modlitwy. Remmington. Na nim dojedzie wszędzie. Tylko gdzie? Gdzie jest Brig? Gdzie go może znaleźć? Nie miała pojęcia. Zaczęła biec, szybko przebierając nogami. Serce łomotało jej ze strachu. Nie miała pojęcia, dokąd ma jechać, ale wiedziała, że musi się tam znaleźć szybko. Nie zapalając świateł, zdjęła cugle z haka przy boksie Remmingtona. Nikt, nawet Willie, nie mógł wiedzieć, że wyjechała. Kilka koni zarżało i zaszeleściło siano. - Wszystko w porządku - wyszeptała Cassidy. Czyjaś ręka wynurzyła się z ciemności i zakryła Cassidy usta. Krzyk uwiązł jej w gardle. - Ćśśś... Cass, to ja. - Usłyszała głos Briga i serce zaczęło jej walić jeszcze mocniej. - Brig? Opuścił rękę i położył jej na ramieniu. Próbowała nie zwracać uwagi na dotyk ciepłych palców, które paliły ją przez koszulę. - Co... co ty tu robisz? - Miałem się spotkać z Angie. Serce jej zamarło. - Ale przecież ona była z tobą na przyjęciu. - Rozstaliśmy się kilka godzin temu. W mieście, tam gdzie zostawiła samochód. Tam się umówiliśmy na przyjęcie. Nie chciała, żebym przyjechał tutaj po nią na harleyu, ani żebym odwoził ją na motorze do domu. 69 - Dlaczego? - Pokłóciła się z Derrickiem. Twój brat chyba wypowiedział mi wojnę. Zagroził Angie i poparł go nawet twój ojciec. - Ale i tak wyszła. - Tak. Wymknęła się z domu pod błahym pretekstem. Miała iść wcześniej do Caldwellów. A potem spotkać się ze mną w mieście. - A ty się na to zgodziłeś. Mięsień drgnął mu w kąciku ust. - Twoja siostra... potrafi być przekonująca. - Więc nie jesteś taki odporny? - Po prostu lubię dokuczać bogatym chłopcom. Cassidy wszystko osunęło się w środku. Usiłowała się od niego odsunąć, ale trzymał ją mocno za ramię. Starała się, żeby w jej głosie nie było słychać bólu. - Angie nie wróciła jeszcze do domu, a Derrick jest wściekły. - Na mnie? Najwyraźniej się z tego ucieszył. - To nie żarty. Ma broń i jest przekonany, że wyświadczy przysługę wszystkim, włącznie z Angie, jeżeli cię... - Co? - Zabije. - Błazenada bogatego chłopca. Nie przejmuj się nim. - On mówił poważnie. - Serce dudniło jej ze strachu. - Możesz mi wierzyć, on cię zabije. - Niech spróbuje. - Westchnął. - Gdzie Angie? - A potrzebna ci do czegoś? - Nie, do cholery. - Opanował się. - Chciała, żebym się z nią tutaj spotkał. - W stajni? - Tak powiedziała. Kłopot w tym, że trochę się spóźniłem, bo Jed Baker chciał mnie sprać. Cieszę się dużą popularnością tej nocy. - Derrick nie żartuje. - Jed też nie żartował. On chyba nie rozumie. Zupełnie nie przejął się jej bratem. Było ciemno. Cassidy widziała tylko kontury twarzy Briga, które oświetlało nikłe światło wpadające przez okno. Na czole miał ślady krwi po bójce z Jedem. - Słuchaj, Brig. Derrick jest pijany. Lepiej, żebyś trzymał się od niego z daleka. - Nie mogła przestać myśleć o tym, że jej dotyka. - Może ktoś powinien dać mu nauczkę. - Nie. To nic nie da. Byli już tacy, co próbowali. - Potrząsnęła gwałtownie głową. Chciała go przekonać, że grozi mu niebezpieczeństwo. - On jest naprawdę zawzięty. Czasami... czasami wydaje mi się, że lubi krzywdzić ludzi. Sprawia mu to przyjemność. - Więc pora to zmienić. - Nie. Ty się do tego nie mieszaj. Nie dzisiaj. - Zrozpaczona chwyciła go za ramiona. - Idź do domu. Albo nie, idź w jakieś bezpieczne miejsce, gdzieś daleko. Niech Derrick wytrzeźwieje. - Żeby mnie stuknął, kiedy sobie popije następnym razem? - Wyżyje się na kimś innym. - Na kim? Na tobie? - Uniósł jej głowę. - Dam sobie radę. - A ja sobie nie dam? - W jego głosie pobrzmiewała drwina. Cassidy poczuła się jak głupia smarkula, która zachowuje się jak dorosła. - Derrickowi... na mnie zależy. Nie zrobi mi krzywdy. Nawet jeśli by mnie nie lubił, to nic mi nie zrobi ze strachu przed ojcem. Już on by mu dał, gdyby się dowiedział, że Derrick mnie dręczy. - A Angie? - spytał szeptem Brig. - Też. Tata... on by nas ochronił. - Bolało ją to, jak Brig mówił o Angie. - Dlaczego zgodziłeś się z nią tutaj spotkać? - Źle zrobiłem - wyrzucił jednym tchem. - Ale ona była... - załamał mu się głos. - ...przerażona. - Czym? - Nie wiem. - Może udawała. - Cassidy dość dobrze znała swoją starszą siostrę i chociaż zupełnie nie miała pojęcia, czego mogła się bać, była pewna, że Angela Marie Buchanan tak naprawdę nigdy w życiu nie była przerażona. - Może. - Brig nie był przekonany. Zapadała cisza. Krople deszczu bębniły o dach. W powietrzu czuć było ciepły zapach koni. - A w ogóle, co ty tu robisz? 70 - Chciałam... się przejechać. - W środku nocy? W deszczu? - Nie starał się nawet udawać, że jej wierzy. - To idiotyzm. Nawet jak na ciebie. - Ja... - Co? - Twarz Briga była tak blisko niej, że jego gorący oddech pachnący dymem, pieścił jej twarz. - Miałam zamiar jechać cię szukać. - Dotarło do niej, że cały czas go trzyma. Jej ręce spoczywały na ramionach chłopaka. Przysunął się bliżej, zmniejszając i tak niewielką odległość między nimi. - Mnie? - Żeby cię ostrzec. Przed Derrickiem. - Dam sobie radę z Derrickiem. - Mówiłam ci, że on... on ma broń. Brig przesunął dłonią po jej szyi. Cassidy poczuła mrowienie, gdy palce chłopaka dotknęły jej skóry. - Chciałaś mnie ochronić? - Jego głos był niski. I zmysłowy. - On jest niebezpieczny. Brig był tak blisko niej, że ledwie mogła oddychać. Słyszała bicie własnego serca. - Ja też. - Długim palcem zadarł jej brodę i pocałował ją. Jedna chwila wystarczyła, żeby Cassidy stopniała. Jego język przyparł szturm do jej ust, a ona chętnie je rozchyliła. Jak kwiat, który otwiera w słońcu kielich. Brig otoczył ją ramionami. Nogi się pod nią ugięły i prawie się rozpłynęła. Usta Briga były szorstkie, łakome i zachłanne. Było jej gorąco, strasznie gorąco, a ręce Briga tylko wzmagały ogień, który płonął pod jej skórą. Kochaj mnie, błagała w milczeniu. Proszę, Brig, kochaj mnie. Przywarła mocno do niego, chcąc więcej. Wiedziała, że tylko jego dotyk jest w stanie wzbudzić w niej pragnienie, które przyprawia ją o dreszcze. Niecierpliwie zdarł z niej bluzkę, a ona zajęła się guzikami jego koszuli. Jej piersi wyskoczyły ze stanika i ocierały się o jego owłosioną klatkę piersiową. - Cassidy - wyszeptał zdławionym głosem, jakby chciał przestać, ale nie mógł znaleźć w sobie tyle siły. Rozpiął jej biustonosz i piersi Cassidy znalazły się w jego spragnionych szorstkich dłoniach. - Cassidy, słodka, kochana Cassidy. Zaczął pieścić kciukami brodawki, które stwardniały i nabrzmiały. Krew w niej wrzała. Uklęknął i zaczął ją całować, a potem ukrył twarz w jej piersiach, przyciskając miękkie ciało do swoich policzków. Cassidy zaczęła odczuwać ból głęboko w środku. Z jej ust wydobył się jęk. Zmierzwiła jego włosy i przyciągnęła go bliżej do siebie. Jego gorący oddech dotknął brodawki. Brig ujął ją w usta. Cassidy miała nogi jak z waty. Całował ją, dotykał i obejmował jej pośladki. Ból przerodził się w nieodparte pragnienie, które wzbierało między jej nogami. Poczuła, że Brig odpina guzik jej szortów i usłyszała odgłos rozpinanego zamka, który chętnie poddał się jego rękom. Spodenki Cassidy opadły na ziemię. Brig ukrył twarz w jej łonie, drażniąc oddechem delikatną skórę. Dłońmi pieścił wewnętrzną stronę jej ud. - Pragnę cię - powiedział ochrypłym głosem. Jego wilgotne usta niosły ze sobą obietnicę. Czule dotykał jej jedwabistej skóry, a gorący oddech przenikał przez delikatną tkaninę majtek. Drżała w środku. Jej serce wyrywało się do niego. - Chcę cię, Brig. - Nie! Nie masz nawet pojęcia, czego chcesz. Ty masz... ty masz... Boże, ty masz dopiero szesnaście lat! - Kochaj się ze mną. - Ja... ja... nie mogę. - Oderwał od niej ręce i odchylił głowę, mrużąc oczy. Wzdrygnął się i wziął głęboki oddech, chcąc stłumić w sobie palące go pożądanie. - Przez Angie? - Co? Angie? - Otworzył szeroko oczy. - Nie... - Ugryzł się w język. - Nie? - Nie miała odwagi uwierzyć, że oparł się jej siostrze. Chciała dać mu siebie, swoje dziewictwo, swoją miłość, a na drodze stawała Angie. Łzy wstydu nabiegły jej do oczu. - Ona nie ma z tym nic wspólnego. - Ale przecież powiedziałeś, że ty i ona... - Skłamałem - przyznał się, niecierpliwym ruchem odgarniając włosy z twarzy. - Skłamałem. Żebyś dała mi spokój. - Ale widziałam was razem przy basenie... - Widziałaś to, co chciałaś widzieć. Rozpaczliwie pragnęła mu wierzyć. Z całej siły uchwyciła się tych słów. Osunęła się na kolana, ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go, długo i namiętnie. - Nie rób tego, Cassidy - ostrzegł ją. Nie przestała. Jej palce błądziły po umięśnionych ramionach Briga, zsuwając z nich koszulę, odsłaniając jego opięte skórą żebra. Mruknął, zaklął pod nosem i wziął ją w ramiona. Ich usta zwarły się w szaleńczym pocałunku. Opadli na podłogę pokrytą sianem. Nie było odwrotu, nie było strachu przed odmową. Wziął to, co dawała z taką ochotą. Jego ręce błądziły po jej piersiach, pieściły je, gniotły, składały ciche obietnice. Usta Briga przemierzały jej 71 skórę. Zakreślił językiem obszar pępka, przewracając ją na plecy. Zadrżała. Zaczęło w niej wzbierać gorące pragnienie. Jej skóra płonęła. Cassidy nie była w stanie myśleć o niczym poza tym, że nieodparcie pragnie, żeby ich ciała się złączyły. Zsunął z niej majtki i cisnął je w kąt. Potem zdjął buty i dżinsy. Całował jej uda, pośladki, a potem przesunął się wyżej. Jego oddech był gorący, język wilgotny, a usta uparte. Zamknęła oczy i poczuła, że ziemia zaczyna pod nią wirować, kiedy całował ją w najbardziej zakazanym miejscu. Między jej nogami zaczęło się rodzić ciepłe, wilgotne pragnienie. Brig się poruszał, przyprawiając ją o zawrót głowy. Cassidy wygięła się niecierpliwie. Pragnęła czegoś więcej, czegoś, czego nie potrafiła nazwać. Oddychała nierówno i szeptała jego imię. Nagle znalazł się nad nią - nagi, gorący, twardy i spocony. Spojrzała mu prosto w błyszczące oczy. - Powiedz mi, żebym tego nie robił - błagał. Oddychał niepewnie. Zagryzł wargi. - Nie mogę. - Na miłość boską, Cassidy... - Brig, kocham cię. - Nie... Zawsze będę cię kochać. Jego twarz wykrzywiła się w męczarniach. - Cass... Nie mogę składać obietnic. Cholera. Powinni mnie za to zabić. Kolanem rozchylił jej nogi i poddał się pożądaniu, które widziała w nabrzmiałych żyłach na jego szyi. - Nie! - krzyknął, ale jego ciało robiło swoje. Zagłębił się w niej, przełamując barierę jej dzieciństwa, czyniąc z niej kobietę. - Nie! Nie! Nie! Na ułamek sekundy zaparło jej dech z bólu. Zrozumiała, że oddała mu nie tylko ciało, ale swoją dziewczęcość. Przywarła do niego. Poruszał się z początku wolno, doprowadzając ją do granicy wytrzymałości. Oddech wiązł jej w gardle. Jej umysł wirował niczym kalejdoskop. Oderwała biodra od ziemi, poddając się jego rytmowi. Pot stapiał ich ciała. Z ust Cassidy wychodziły jęki rozkoszy. Miała wrażenie, że świat kręci się coraz szybciej i szybciej. Nagle księżyc, słońce i gwiazdy nad stajnią rozprysnęły się w fontannę świateł, która zalała noc. Zadrżała, a on razem z nią. - Brig! Och, Brig! - krzyknęła, obejmując go i szepcząc głosem, który wydawał jej się obcy. Opadła wycieńczona na podłogę. - Cass... - Przeszedł go dreszcz. Opadł na nią, oddychając szybko i płytko. Ich pot zmieszał się. Brig objął ją opiekuńczo ramionami. Serce waliło mu jak oszalałe. Uniósł się na łokciach i wpatrywał się w nią umęczonymi oczami. Przełknął ślinę i odgarnął kosmyk włosów z jej policzka. Przez kilka sekund słyszała jedynie wycie wiatru, gwałtowne bicie własnego serca i krople deszczu, uderzające w dach i w ściany. Wtuliła się w Briga, opierając głowę na jego ramieniu. Jego mięśnie rozluźniły się. - O Boże, co ja zrobiłem? - Jego głos był szorstki. Czuł obrzydzenie do samego siebie. - Cholera! Niech to szlag! - Walił w podłogę wolną pięścią. - Brig...? Zachowywał się tak, jakby stało się coś złego, jakby był zły na samego siebie. Na nią. Wstał, chwycił swoje dżinsy i spojrzał na nią tak wrogo, że miała ochotę zapaść się pod ziemię. - Nie. - W jego słowach słychać było niesmak. Ubrał się. - Nie zasługuję na to, żeby mnie zastrzelić. Powinni mnie powiesić za jaja. - Kopnął z wściekłości snop siana. - Cholera, gdzie ja miałem głowę? - Brig... - Byłaś dziewicą - rzucił oskarżycielsko, jakby to było grzechem. - Ja... oczywiście... ja nigdy... Wiedziałeś... - Tak, ale mnie to nie obchodziło. Boże drogi! Szesnastoletnia dziewica! - Odchylił głowę i wpatrywał się w krokwie. - Jestem idiotą, Cassidy. Cholernym idiotą. - Znowu kopnął, tym razem puste wiadro na wodę. Potoczyło się, z hukiem uderzając o ściany. Konie zarżały nerwowo. - Cholera, taki błąd! - Błąd? - wycedziła. Podniecenie opadło. Zamiast niego pojawił się wstyd. Znalazła koszulę i się nią przykryła. Mogła się nie wysilać, bo i tak nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Wyglądał przez okno, marszcząc czoło na widok burzy. - Cass, nie chciałem. - Możesz sobie gadać. - To znaczy, to znaczy, chciałem i nie chciałem. - Już lepiej - warknęła dotknięta. - Ale to był błąd. - Cały czas to powtarzasz. - Rozsadzała ją złość i wstyd. - Bo wiem. - Co wiesz? Uśmiechnął się chłodno, otrzepał koszulę z siana i wsunął ręce w rękawy. 72 - Jakiego zamieszania może narobić seks. - To było coś więcej niż seks. - O tym właśnie mówię. To nie było... Rzuciła ciuchy na ziemię i podeszła do niego całkiem naga. Położyła mu palec na ustach. - Nie kłam, Brig. Wszystko inne możesz robić. Ale nie kłam. - Ja nie... - Gówno! - Dotknęła kciukiem swojego mostka. - Ja też tu byłam. Wiem, co czułam i wiem, co ty czułeś. - Ku jej przerażeniu załamał jej się głos. - Nie masz pojęcia. To był twój pierwszy raz, ale nie mój. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Bała się oddychać ze strachu przed tym, co usłyszy. Głos Briga był szorstki i stanowczy. - Przeżyjesz jeszcze wiele orgazmów, ale nie ja cię do nich doprowadzę. To był tylko seks, Cass. Nic więcej. Zrobisz to z tuzinem innych chłopaków... Zareagowała od razu. Zamachnęła się i uderzyła go w twarz. Odgłos poniósł się echem po stajni. - Nigdy! - Akurat. - Potarł policzek. Dostrzegła ból w jego oczach. Całym swoim naiwnym sercem wierzyła, że stara się być szlachetny. - Brig, przepraszam. Nie chciałam... - Dorośnij, Cassidy. - Odwrócił się do drzwi. - Ale nie licz, że ja ci w tym pomogę. - Bo kochasz Angie? - Poczuła się tak szczeniacko, tak głupio... Całe jego ciało napięło się, a kręgosłup zesztywniał. Odwrócił się twarzą do niej. Wyglądał jakby postarzał się o dziesięć lat. - Nie kocham Angie - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ciebie też nie kocham. Nikogo nie kocham i jest mi z tym dobrze. Poczuła się tak, jakby to ona dostała policzek. Łzy dławiły ją w gardle i paliły w oczy. - Przeżyjesz to. - Nie. - Na pewno tak. I któregoś dnia, kiedy będziesz starsza, wyjdziesz za kogoś, kto ma takie same marzenia jak ty. Za kogoś, kogo zaakceptują twoi rodzice i kto na ciebie zasługuje. - Brig... - Ja cię nie kocham, Cassidy. Więc nie wciągaj mnie w swoje dziecinne fantazje. Nic z tego nie będzie. Przyglądała się, jak wychodzi. Jak odchodzi z jej życia. Część jej - ta część naiwnej nastolatki - zwiędła i umarła. Deszcz pluskał i chlupotał w piaszczystych rowach. Konie nerwowo wierzgały nogami w boksach. Cassidy poczuła, że ma w oczach łzy. Pozbierała swoje rzeczy. Czego się spodziewała? Przysięgi dozgonnej miłości? Od Briga McKenziego? Była marzycielką. Przecież on tutaj czekał na Angie. Usłyszała ryk silnika harleya. Żwir się rozbryznął, biegi zawyły przeraźliwie. Motor odjechał i dźwięk ucichł w deszczu. - Szczęśliwej drogi. - Wcale tak nie myślała. Gdyby wrócił, znowu całowałaby się z nim i kochałaby się z nim jeszcze raz. Kochała się. Zrobiła to. Zamiast siostry. To ona uwiodła Briga McKenziego. Ta myśl napawała ją goryczą. Założyła majtki i pomyślała o Angie. Gdzie ona jest? Dlaczego chciała się spotkać z Brigiem? Wciągnęła spodenki i już znała odpowiedź. Angie miała zamiar uwieść go jeszcze raz. Zamiast niej zrobiła to młodsza siostra. Cassidy zamrugała oczami, zapięła bluzkę i postanowiła, że nie będzie o tym więcej myśleć. Kochała Briga całym sercem, ale on nigdy jej nie pokocha. Derrick cały czas był na dworze. Z bronią. Zdrętwiała. Założyła buty, chwyciła uprzęż Remmingtona i wybiegła ze stajni. Zobaczyła, że coś się porusza przy drzwiach. Omal nie krzyknęła. Warkot silnika samochodu słychać było coraz bliżej. Cassidy zalały światła reflektorów. Stanęła bez ruchu, jak w pułapce. Nieznajomy samochód zatrzymał się i wysiadła z niego matka. Potknęła się. - Dziękuję za podwiezienie. Otworzyła parasol. Samochód odjechał, zostawiając ją w ulewie twarzą w twarz z córką. - Co ty wyprawiasz? Musiała skłamać. - Sprawdzałam, co z Remmingtonem. - Aha. I co? - Dena była zgryźliwa. - Z nim pewnie wszystko w porządku, ale tobie nie wolno na nim jeździć. Zwłaszcza w nocy, i to w deszczu. - Wiem, ale... - Była szalona. Musiała ratować Briga. Przed Jedem. Przed Derrickiem. Przed Angie. Przed nim samym. - Nie sprzeciwiaj się. - Dena pomachała palcem przed nosem Cassidy. - Odłóż lejce na miejsce i zmiataj z tego deszczu. - Wyjęła z włosów Cassidy słomkę siana. Jej wargi zacisnęły się podejrzliwie. 73 Cassidy nie miała wyboru. Musiała zrobić to, co kazała jej matka. Serce waliło jej jak młotem, kiedy szły do domu. - Ojciec wrócił? - Nie. Był tylko Derrick, ale wyszedł. Żeby zastrzelić Briga. O, Boże, proszę cię, uratuj go. - A Rex się nie pokazał? - Nie. Kto by się teraz przejmował ojcem. Brigowi grozi niebezpieczeństwo! - Zakłamany gnojek! Wiesz, co zrobił? Zostawił mnie samiutką na przyjęciu u Caldwellów. Powiedział, że idzie sobie zapalić i odjechał. W całym moim życiu nikt mnie tak nie poniżył. - Otrząsnęła parasol na ganku, weszła do hallu i potknęła się na pierwszym stopniu. - Dobrze wiem, gdzie jest. Możesz mi wierzyć, że zrobię mu rano karczemną awanturę. A ty... - spojrzała na nią przez ramię - ...idź natychmiast do łóżka. Jest późno. Racja. A Derrick poluje na Briga. Dena zmrużyła podejrzliwie oczy. - Coś się stało? - Otworzyła torebkę i zaczęła szukać kluczyków. Pewnie, że się stało! Dłonie Cassidy były mokre od potu. - Nie... - No to idź spać. - Dena upuściła kluczyki. Schyliła się, żeby je podnieść. - Niedługo wrócę. - Mamo, nie możesz jechać w takim stanie. Za dużo wypiłaś i... - Nie kłóć się ze mną - Dena wyprostowała plecy. Starała się wyglądać na trzeźwą. - Gdzie jedziesz? - Znaleźć twojego ojca. - Dlaczego po prostu na niego nie poczekasz? - Jeżeli Dena pójdzie na górę i zaśnie głęboko, Cassidy będzie mogła wymknąć się z domu i pojechać za Brigiem. Twarz Deny spochmurniała. - Bo mam dosyć czekania. - Uśmiechnęła się smutno. - O wiele za długo czekałam na to, żeby twój ojciec zaczął się wobec mnie zachowywać właściwie. Chyba najwyższy czas, żeby się o tym dowiedział. - Wyprostowała się i chwyciła za klamkę. Kluczyki zabrzęczały jej w dłoni. - Nie czekaj na mnie, kochanie. Nie wiem, kiedy wrócę. - Mamo, nie! Nie możesz jechać w takim stanie... - Odejdź, Cassidy. Idź natychmiast na górę i połóż się. - Wyminęła córkę, która wyciągała rękę po kluczyki. Ulotniła się w mgnieniu oka. Cassidy nie traciła czasu. Wiedziała, co musi zrobić. Niezależnie od tego, jakie czekają ją konsekwencje. 10 Rex stał na deszczu i mrugając mocno powiekami, położył na grobie Lucretii jedną białą lilię. Miał łzy w oczach. Uświadomił sobie zbyt późno, że chyba za dużo wypił. Powinien uważać. Kiedy wypijał za dużo, zawsze były z tego kłopoty. Wpatrując się w nagrobek, zagryzł drżącą dolną wargę. Kocham cię, pomyślał. Zawsze cię kochałem. Ale nie był jej wierny. Nawet kiedy żyła. Głęboko w sercu wiedział, że Lucretia zabiła się z powodu jego niewierności. Miała godność i, chociaż nie chciała go w swoim łóżku, nie mogła znieść, że szukał sobie innych kobiet, z których większość nic dla niego nie znaczyła. Oprócz jednej. A teraz... Codziennie przeżywał męczarnie, gdy widział jak Angie zamienia się w kobietę tak bardzo podobną do matki. Czasami, gdy wchodziła do pokoju, zapierało mu dech w piersi, bo był pewien, że widzi pierwszą żonę albo ducha zmarłej żony w swojej córce. W tych bolesnych chwilach czas się cofał i Rex zapominał o rzeczywistości, a prawda mieszała się z fantazją. Chciał, o Boże, jak bardzo chciał, żeby ona naprawdę była jego ukochaną żoną. - Przebacz mi. - Zawsze szeptał te słowa, kładąc kwiaty na grobie Lucretii. - Zhańbiłem cię, postąpiłem okrutnie. Przyrzekam, że to się już nigdy nie powtórzy. Odkaszlnął i wrócił do samochodu. Zostawił Denę samą na przyjęciu. Myślała, że po prostu idzie się przejść i zapalić cygaro. Na pewno straciła poczucie czasu. Spojrzał na zegarek, wsiadł do lincolna i wyjechał przez otwartą bramę cmentarza. Wybuch wstrząsnął ziemią. Sunny poczuła go pod bosymi stopami, Zmroził ją strach. Padał deszcz, obmywając podjazd z kurzu. Zobaczyła pierwsze iskry. Płomienie wzbiły się ku zasnutemu ciemnymi chmurami niebu Prosperity niczym pociski w nocy. Jasne języki ognia wdzierały się coraz wyżej, dosięgając nieba. Deszcz i płomienie. Ogień i woda. Oparła się o ścianę baraku. Brig. Chase. Buddy. Wszyscy umrą. Wiedziała o tym. Wizje, które wyrywały ją ze snu przez kilka ostatnich miesięcy ułożyły się w całość. Nie myślała o tym, że jest w kapciach i w szlafroku. Wsiadła do samochodu. Może jeszcze nie jest za późno. Może uda jej się ocalić chociaż jednego syna. 74 - Pomóż mi - modliła się, włączając wsteczny bieg. - Pomóż mi, Boże. Ale wiedziała, że On jej nie wysłucha. Przez całe życie był głuchy na jej modlitwy. Kiedy wycofywała samochód z podjazdu, światło reflektorów zalało stary barak. Zobaczyła szyld nad drzwiami. Kołysał się na wietrze i kpił z niej wyblakłymi literami. Wróżenie z ręki. Karty tarota. Przepowiednie. W jej głowie dźwięczał śmiech i krzyki. Oddałaby swoje życie, żeby uratować swoich synów. - Weź mnie - modliła się, zawracając starym cadillakiem. - Weź mnie albo kogoś innego, ale oszczędź moich synów! Cassidy szła do stajni. Nagle w oddali rozległ się huk, tak głośny, że serce w niej zamarło. Ale teraz nie mogła się tym przejmować. Teraz musiała odnaleźć Briga. Po wyjściu Deny odczekała dwadzieścia minut. Gdy dochodziła do stajni, usłyszała w oddali pierwsze przenikliwe wycie syreny wzbudzające trwogę. Po chwili dołączył do niej sygnał innych samochodów. Serce tłukło jej się w piersiach. Brig. Derrick go dopadł. Pewnie leży zakrwawiony i umiera przez jej brata. Dlatego, że jej nie posłuchał. Dlatego, że go nie ocaliła. - O Boże, nie - wyszeptała. Założyła Remmingtonowi uprząż i wyprowadziła go ze stajni. Syreny wyły nieprzerwanie. Wyszła na wybieg. Źrebak się wyrywał. - Nie mam na to czasu - ostrzegła go. Podbiegła do płotu i dosiadła konia. Krople deszczu ciekły jej po twarzy. Pociągnęła za wodze, pochyliła się, ale koń wierzgnął i bez trudu ją zrzucił. Ziemia mignęła jej przed oczami. Wyciągnęła ręce, żeby złagodzić upadek. Bum! Ból przeszył jej ramię. Głową i ręką uderzyła w twardą ziemię. Jęknęła. Próbowała się ruszyć i odzyskać jasność umysłu. Poczuła ból w nadgarstku. Przez chwilę leżała nieruchomo. Wciągnęła powietrze i z trudem usiadła. Remmington pogalopował na drugi koniec wybiegu. Rżał, parskał i wierzgał nerwowo. Cassidy poczuła smród. Z początku nierozpoznawalna, a potem już wyraźna woń gryzącego dymu przenikała zapach powietrza po deszczu. Cassidy zamknęła na chwilę oczy. Przecież nikt nie pali, jest środek nocy i... Pożar! Zahuczało jej w głowie. Wykręciła szyję i spojrzała w stronę domu. Ale w domu nikogo nie było. Zresztą nikt nie rozpala ognia w kominku w gorący letni dzień. Jednak dym wisiał w powietrzu niczym ponury śmiech. Cassidy poderwała się na nogi. Sprawdziła wszystkie zabudowania, szukając śladu ognia czy choćby iskry. Nic nie znalazła. Czuła dotkliwy ból w ręce. Oparła się o płot. Miała świszczący oddech. W ustach czuła smak spalonego drewna. Coś się pali. Niedaleko. Zdrętwiała ze strachu. Nie może dosiąść Remmingtona. Najpierw musi opatrzyć sobie nadgarstek. Wyszła z wybiegu i podtrzymując ostrożnie ramię poszła w stronę wzgórza. Nigdy dotąd nie zauważyła, że dom leży tak daleko od stajni. Nie mogła się jednak poddać. Ktoś musi ostrzec Briga... Przystanęła na ganku i odwróciła się, żeby przyjrzeć się posiadłości ojca. Ze wzgórza widać było wszystko. Spojrzała ponad wierzchołkami jodeł i zobaczyła pomarańczową łunę nad miastem. Ujrzała płomienie i serce zaczęło jej łomotać. W powietrze wzbijała się ogromna ściana ognia. Brig! Chociaż umysł mówił jej, że to niemożliwe, wiedziała, że Brig jest w niebezpieczeństwie. W większym, niż przypuszczała. Może coś mu się stało. Może zdarzył się wypadek przy stacji benzynowej. Albo kula z broni Derricka trafiła w coś łatwopalnego. Na przykład w motor Briga, zaparkowany samochód albo... Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, pobiegła z powrotem na wybieg. Nie czuła już przeraźliwego bólu ręki, bo jej umysłem i ciałem zawładnął potworny strach. Wpadła do stajni i usiłowała wymazać z myśli wszystkie obrazy Briga. Nie chciała myśleć o tym, że leży ranny, nieprzytomny, że płomienie igrają wokół jego twarzy... O Boże. Powtarzała modlitwę za modlitwą. Obryzgiwała ją woda, ale biegła dalej, potykając się i płacząc. Biegnij! Biegnij! Biegnij! Konie parskały i tupały nerwowo. Cassidy zdrową ręką wzięła trochę siana i wybiegła na zewnątrz. Mrużąc oczy w deszczu, otworzyła furtkę i zamknęła ją z trzaskiem. - Nie mam teraz czasu. - Podeszła do konia, który najwyraźniej miał ochotę jej uciec. - Nie teraz - ostrzegła go. - Na miłość boską, Remmington, nie teraz! Wyciągnęła do niego rękę z sianem. Krnąbrny koń zastrzygł smutno uszami i nieśmiało zrobił krok do przodu. Wziął siano, dotykając dłoni Cassidy miękkimi wargami. Nie czekała. Jednym ruchem chwyciła wodze, kopniakiem otworzyła furtkę, wskoczyła na mokry od deszczu grzbiet źrebaka i zanurzyła palce w jego grzywie. - Dalej! - krzyknęła. Koń pogalopował drogą, rozbryzgując błoto i kałuże. Pędził, jakby sam diabeł siedział mu na ogonie. - Rozejść się! Boże, ludzie, co wy tutaj robicie? Rozejść się! - Komendant straży pożarnej był bardzo zdenerwowany. Wrzeszczał, starając się przekrzyczeć trzask potężnych płomieni, huk pompowanej ogromnymi 75 wężami wody, która łukiem spadała na poczerniały teren starego tartaku. Czarny dym tworzył olbrzymie chmury. Żar zalewał tłum. Ludzie kaszleli i krzyczeli, a ogień szalał mimo wysiłków ochotniczej straży pożarnej. Powietrze przesiąknięte było gryzącym dymem, a piekielne płomienie, wzbijające się z zajętych ogniem belek, dosięgały blaszanego dachu. Pożar był niczym oddech piekła. W końcu wiatr zmienił kierunek. Dopiero wtedy strumień wody pompowanej z wozów strażackich przemógł szalejący żywioł, który ryczał i huczał. Cassidy stała w tłumie nieznajomych ludzi i przyglądała się strażakom, którzy niezmordowanie usiłowali zdławić ogień. Przywiązała Remmingtona do słupa wspierającego balkon domku należącego do jej ojca i przez tłum przecisnęła się bliżej piekła. Serce jej kołatało. Trzęsła się ze strachu. Ale palił się tylko stary pusty tartak. Wprawdzie był to zabytkowy budynek, który ojciec chciał odrestaurować, ale Cassidy poczuła ulgę. Nie płonął motor Briga ani samochód matki. Pożaru nie spowodowała broń Derricka ani nikt znajomy. Cassidy stała w tłumie gapiów - ludzi z miasteczka, którzy przyszli w pośpiesznie założonych dżinsach albo w szlafrokach, żeby pomóc albo tylko popatrzeć na szalejący żywioł. Do barierek pchali się dziennikarze i ekipa telewizyjna, nie przejmując się ulewą. W ciemności migotały niebieskie, czerwone i białe światła. - Panie Lents, co, pana zdaniem, było przyczyną pożaru? - Dziennikarz usiłował przekrzyczeć hałas. - Za wcześnie, żeby o tym mówić. - Komendant straży pożarnej zapalił papierosa. Miał osmaloną i brudną twarz. Żółty płaszcz przeciwdeszczowy ociekał wodą. - Podpalenie? - spytał inny dziennikarz. - Powiedziałem już, że za wcześnie, żeby o tym mówić. Proszę się odsunąć. - Odwrócił się i zaczął krzyczeć do jednego ze swoich ludzi. - Garrison, usuń ten samochód z drogi. Niech czwarty wóz podjedzie bliżej... - Czy był ktoś w środku? - spytała dziennikarka. - O ile nam wiadomo, to nie. Nie mogliśmy się dostać do środka, bo ta stara hubka z krzesiwem paliła się jak pudełko zapałek. Ale właśnie sprawdzamy. - Co spowodowało wybuch? Komendant nie zwrócił uwagi na dziennikarza. - Kazałem przestawić ten cholerny samochód! - warknął. - Na Boga, to nie piknik! Z właścicielem auta blokującego drogę zaczął rozmawiać kolejny strażak. Samochód powoli wycofał się między tłumem. - Czy Rex Buchanan już wie, że budynek stanął w płomieniach? - Zawiadomiliśmy go. Ktoś obok Cassidy zaśmiał się złośliwie. - Założę się, że znaleźli go zalanego w pestkę na przyjęciu u Caldwellów. Cassidy odsunęła się krok do tyłu, żeby dwaj mężczyźni nie widzieli jej twarzy. - Jeden budynek mniej czy więcej nie sprawi mu różnicy - stwierdził niższy. - A czy jego w ogóle cokolwiek obchodzi? Należy do niego pół miasta. Ta rudera pewnie była mniej warta niż ubezpieczenie. Stojąca obok kobieta w wytartym wełnianym szlafroku i z wałkami we włosach, przytaknęła z przekonaniem. - Jeżeli da się z tego wyciągnąć pieniądze, już Rex Buchanan na pewno to zrobi. Cassidy odsunęła się od plotkarzy, przedarła się między ludźmi i przyglądała się budynkowi, z którego zostały jedynie tlące się zgliszcza. W deszczu unosił się z nich złowróżbny dym. Z trzech wozów strażackich na czarne resztki domu i popiół nadal lała się woda. Jakiś dziennikarz, usiłując przepchnąć się do przodu, niemal zgniótł Cassidy. - Szefie, moglibyśmy podejść trochę bliżej? - Słuchajcie, chłopaki. Odsuńcie się, a za kilka godzin udzielę wam wszelkich wyjaśnień. Ale teraz dajcie nam spokojnie pracować, dobra? Dwóch strażaków wyważyło kopniakiem osmalone drzwi i weszło do zwęglonego domu. - Boże, co za bałagan. - Komendant wyrzucił peta do kałuży. - Mamy szczęście, że zaczęło lać i że wiatr zmienił kierunek. Inaczej pewnie poszedłby z dymem sklep żelazny i piekarnia w sąsiednim budynku. Dziennikarz coś zanotował i nagrał na magnetofon. Gapie zaczęli się ruszać, ale się nie rozeszli. Rozmawiali z sąsiadami, zafascynowani piekłem, które w końcu ujarzmiono. - Hej! - krzyknął strażak ze środka sczerniałego budynku. Jego ochrypły głos pełen był niedowierzania. - Będzie nam potrzebna pomoc! - O, cholera! - Szef odwrócił się do strażaków. - Blackman i Peters, wy dwaj idźcie zobaczyć, o co chodzi... - Boże, przecież prosiłem o pomoc! Dalej! Gdzie jest to cholerne pogotowie? Wszystkie oczy zwróciły się na strażaka. Cassidy mało nie krzyknęła, gdy strażak wyniósł osmalone ciało. Zemdliło ją i musiała powstrzymać wymioty, które podeszły jej do gardła. - O, cholera... - wyszeptał ktoś z tłumu. - Wezwijcie lekarza. Cassidy cała się trzęsła. Nic nie pomoże pogotowie ani żaden lekarz na świecie. 76 - Nie! - krzyknęła. Cisza wydawała jej się rozdzierającym wrzaskiem. - Boże, nie! Było to ciało kobiety. Trudno ją było rozpoznać, bo miała zwęgloną skórę. Jednak Cassidy od razu wiedziała, że patrzy w nieruchome, martwe oczy swojej przyrodniej siostry. - Ej, jest następny! Pod Cassidy ugięły się nogi. Odwróciła się, żeby nie patrzeć. - Mężczyzna. Zaczęła biec jak szalona, ze ściśniętym gardłem i ze łzami w oczach. Ślizgała się na mokrej drodze i niewiele widziała. Dławiący szloch uwiązł jej w gardle. Ludzie się zatrzymywali i patrzyli na nią, ale jej to nie obchodziło. Nie była w stanie myśleć. Nie mogła uwierzyć, że straciła i siostrę, i Briga. - Proszę Cię, Boże, nie! Zrób coś, żeby on żył! A Angie... Jezu, Angie! - Cassidy chciała krzyczeć. Skręciła i za rogiem zobaczyła Remmingtona przywiązanego do słupa. Jego oczy były wielkie ze strachu. - O Boże, o Boże, o Boże... - szeptała Cassidy, odwiązując wodze drżącymi rękami. Jej myśli boleśnie krążyły wokół Briga i Angie. W końcu supeł ustąpił. Wsiadła na Remmingtona. Musi stąd odjechać. Odjechać z miasta. Od pożaru. Od prawdy. Łzy kapały jej z oczu. Ścisnęła Remmingtona kolanami. Koń pogalopował na oślep w głęboką ciemność. - Gdzie byłaś? - spytała Dena z tonem oskarżenia w głosie, gdy przemoczona i brudna Cassidy weszła do domu. - Jeździłam. - Zauważyła, że twarz matki jest ziemiście blada. Spodziewała się porządnej bury, ale matka przytuliła ją mocno i zaczęła szlochać. Nie zważając na to, że niszczy sobie jedwabną suknię, trzymała Cassidy w mocnym uścisku. - Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało. Był pożar... - Wiem. Dena przywarła do niej. - Znaleźli dwa ciała. Cassidy zamknęła oczy. Nie chciała myśleć o zwęglonych zwłokach, które strażak wyniósł z tartaku. Angie i Brig. O Boże, tylko nie to. - Jeszcze ich nie zidentyfikowali, ale to mężczyzna i kobieta. Nie ma Angie ani Derricka i... O Boże, Cassidy, nie wiem, co zrobimy... co zrobi Rex, jeżeli oni nie żyją. - Angie? - powtórzyła sztywna z przerażenia. Nie pamiętała, jak wróciła do domu. Koń instynktownie dotarł do domu, ale ona przez całą drogę nie miała pojęcia, gdzie jest, ani co robi. Nagle znalazła się na podwórku... Nie pamiętała nawet, jak zsiadła z konia... O Boże, proszę... proszę... - Samochód Angie stał dwie przecznice dalej - powiedziała Dena łamiącym się głosem. - Nie. - Cassidy potrząsnęła przecząco głową i zaczęła się cofać, jakby usiłowała odpędzić od siebie przerażający obraz. - To nie Angie. Nie. - Trzęsła się i szczękała zębami, a strach boleśnie ściskał jej serce. Jeżeli będzie to bez przerwy powtarzać, jeżeli przekona samą siebie, że Angie żyje, to może obudzi się z tego śmiertelnego koszmaru i... - Mam nadzieję, że masz rację. - Dena zanurzyła drżące dłonie we włosach Cassidy. - Twój ojciec jest teraz na policji, a Derrick... - głos kobiety załamał się. Zamrugała, żeby powstrzymać łzy. Rozmazał jej się tusz do rzęs, zostawiając czarne smugi na policzkach. Cassidy przypomniała sobie wykrzywioną z wściekłości twarz brata i nienawiść bijącą z jego oczu. Trzymał broń i chciał zabić. - Ja nie mogę... - Cassidy nie mogła mówić. - Ja w to nie uwierzę. Derrick i Angie. Wrócą do domu. Muszą. I Brig. On też musi żyć. Wszyscy muszą żyć. Dena jęknęła żałośnie. - Och, kochanie, mam nadzieję. - Nic im się nie stało! - krzyknęła Cassidy. Nie chciała uwierzyć w tragedię, której była świadkiem. Ale nie dawało jej spokoju to, co powiedział Brig. Szukał Angie dziś w nocy. Chciała się z nim spotkać, mimo że byli razem na przyjęciu u Caldwellów. - Módl się, żeby to nie była prawda. - Dena pociągnęła nosem. Powoli się uspokajała. - Dzięki Bogu, że tobie nic się nie stało. Wchodź do środka i... się umyj. Zaparzę herbatę, zrobię kawę i kakao. A może powinnaś raczej iść do łóżka... O Boże, gdzie jest Rex? Wyszedł godzinę temu, a załatwianie spraw na policji nie trwa chyba tak długo. - Znowu zaczęła płakać, szepcząc, że to wszystko przez nią. Cassidy była przerażona. Zaprowadziła matkę do schodów. - Muszę zapalić. - Dena zaczęła szukać torebki na korytarzu. Za oknami błysnęły światła. Cassidy zobaczyła, że na podwórko wjeżdżają trzy samochody. Wyglądały jak kondukt pogrzebowy. I rzeczywiście nim były. Cassidy zaczęło piec w gardle. Cały czas czuła zapach dymu. Zaczęła się trząść. Pierwszy jechał samochód policyjny. Za nim lincoln Reksa Buchanana i mercedes sędziego Caldwella. Cassidy otworzyła drzwi i na nogach jak z waty wyszła na ganek. Matka ścisnęła ją za ramię. - O Boże, nie. Proszę, nie - wyszeptała Dena. http://www.e-szambabetonowe.edu.pl podwójnym garażu. Wysiadła powoli, patrząc na drugi samochód: drań naprawdę miał tupet. Po tym, co zrobił... Nie chciała się teraz z nim kłócić, była zbyt wyczerpana. Ale chciała, by wyniósł się z jej domu i z jej życia. Weszła z garażu do kuchni, rzuciła torebkę i papiery na stół. Świeciło się w dużym pokoju. Diaz stanął w drzwiach, patrząc na Millę bez słowa. Nie spojrzała na niego. Nie mogła. Czuła, jak trzęsie się cała, musiała oprzeć się o stół. an43 380 - Susanna wpadła - powiedział wreszcie mężczyzna. -

Nic nowego, pomyślała Milla. Oswoiła się z trupami i śmiercią przez ostatnie dziesięć lat. - Wasz adwokat o niczym nie wiedział. Akt urodzenia był sfałszowany. Kobieta, która się tym zajmowała, prowadziła własny rejestr dzieci. Nie chcę, żebyście wierzyli mi na słowo. Mam ze sobą kopie wszystkich dokumentów. Sprawdź Odsłonił usta Enrique. Aby upewnić się, że facet pojmuje powagę sytuacji, Diaz ukłuł go nożem. Zabolało jak diabli, krew pociekła, ale Diaz uważał, by nie zrobić mu prawdziwej krzywdy Enrique już trząsł się cały ze strachu, obiecując wszystko, co tylko seńor sobie życzy Proszę, pieniądze, proszę bardzo... - Łapy przy sobie, cabrón - syknął Diaz, wbijając czubek noża milimetr głębiej; drugą ręką szybko obszukał Enrique, znajdując nóż, który tamten właśnie próbował wyjąć z kieszeni. - Nie chcę kasy zabranej twoim kumplom, tylko kilku odpowiedzi. - Tak, tak. Dobrze. - Przysłała mnie twoja matka. Nazywam się Diaz. Pod Enrique ugięły się kolana. Obrzucił Lolę stekiem malowniczych wyzwisk, którymi jednak stara pewnie by się