Był tylko jeden szkopuł: Milla mu się podobała. Tak, chciał się z

129 czego powiedzieć nie chce. - Chase, może powinniśmy wezwać prawnika? - Ja jestem prawnikiem - powiedział bez zastanowienia. - Wiem, chodzi mi o adwokata. - Sprawy toczyły się zbyt szybko. Potrzebowała czasu do namysłu. - Panie szeryfie, mój mąż dopiero co wyszedł ze szpitala i łatwo się męczy... - Nie jestem zmęczony. I nie sądzę, żeby zastępca szeryfa przychodził tu dlatego, że mnie podejrzewa. - Oparł się na krześle. - Ale może się mylę. - Oczywiście, że nie. - Na twarzy Wilsona pojawił się dobrotliwy uśmiech. - Ja tylko zbieram informacje o przestępstwie. - Więc mogę panu powiedzieć, że nie wiem, kto podpalił tartak, ani dlaczego to zrobił. Nie mam pojęcia, czy wybuch miał kogoś zabić, czy był to tylko wybryk. Na pewno ktoś chciał narazić nas na straty. Tylko nie jestem pewien, jak wielkie. - Nie widział pan tamtej nocy nikogo więcej w tartaku? - Nie. Cassidy wytarła ręce w dżinsy. Miała spocone dłonie. Trzęsła się w środku. A co z Williem? Przecież tam był. T. John założył nogę na nogę i żuł gumę. - Wie pan, byłem rozczarowany, gdy w końcu ustaliliśmy tożsamość Baldwina. - Dlaczego? - Bo byłem gotów ręczyć odznaką, że nieznajomym był pana brat. Cassidy nie drgnęła. - Mój brat? - powtórzył Chase bez cienia emocji. - Tak. Miałem przeczucie, można to nazwać intuicją czy nosem, że Brig wrócił do miasta i się z panem spotkał. - Późno w nocy w tartaku? - Głos Chase’a był pełen drwiny. - A dlaczego by nie? Przecież cały czas jest poszukiwany. Nie paradowałby ulicami Prosperity w biały dzień. Chase nawet nie spojrzał na żonę. - Brig nie żyje. - Skąd pan wie? - Dla mnie nie żyje. Nie pokazał się od czasu pierwszego pożaru. - Ten pierwszy pożar bardzo mnie zastanawia. Cały czas chodzi mi po głowie, że te dwa wypadki mają ze sobą coś wspólnego. Wielka szkoda, że nie mogłem porozmawiać z Baldwinem, żeby się dowiedzieć, po co przyszedł do tartaku. - Mówiłem panu, po co. - Tak, tak. - T. John przestał żuć. - A nie przyszło panu do głowy, że Baldwin mógł być pana bratem? Chase prychnął. - Myśli pan, że bym go nie poznał? - Nie wiem. Cassidy ledwie mogła oddychać. Co innego było mieć obawy, a co innego je słyszeć. - Podejrzewa pan, że Baldwin to Brig? - To nie był Brig. Przecież tam byłem - uciął Chase. T. John podrapał się w brodę. - Mówię, że to nic pewnego. Na razie. Widzi pan, Marshall Baldwin nie miał żadnej rodziny, w każdym razie chłopaki z Alaski żadnej nie znaleźli. Podobno pochodził z Kalifornii. Sprawdziliśmy akty urodzenia w okolicach Los Angeles. Z dokumentów wynika, że nie miał żony, brata ani siostry. Nie znaleźliśmy nawet żadnego kuzyna. A można by pomyśleć, że ktoś chciał położyć łapę na jego pieniądzach. Trochę grosza miał, prawda? - Wspominał pan o tym. - Cassidy wiedziała, że Wilson jest na tyle inteligentny, że może powtórzyć wszystko, co powiedział. - Tak. Zjawił się na Alasce w 1977 roku. Nikt go nie znał. Dostał pracę w rurociągach, w ekipie remontowej. Chyba już wtedy istniały. Ukończono je rok wcześniej. Pracował tam przez trzy albo cztery lata, a potem wykupił tartak od jakiegoś faceta i pracował po dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby postawić go na nogi, tak jak pan - zwrócił się do Chase’a. - Nie prowadził życia towarzyskiego. Pracował na dwie zmiany, siedem dni w tygodniu. Udało mu się - wkrótce wykupił następny tartak, potem następny... Zainwestował w przetwórnię ryb, w kopalnię i nawet w jakąś farmę... - Wykrzywił twarz, a potem pstryknął palcami, jakby mu się coś nagle przypomniało. - Uprawa ziemniaków. Nie jestem pewien, czy to już wszystko. - A mało panu? - zakpił Chase. - W każdym razie Baldwin nie robił wokół siebie szumu, ale podobno był anonimowym darczyńcą. Łożył zwłaszcza na ochronę lasów i podobne akcje. Chase wyraził swój niesmak. - Wiem, że pan Briga nie pamięta, ale on... do filantropów z całą pewnością nie należał. - Przecież był dzieckiem, kiedy uciekł z miasta. 130 - Ale śmiał się z ojca Cassidy. Mówił, że stary Buchanan chce zbawić świat i że daje pieniądze na zbożne cele po to, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia. - Nie... - odezwała się Cassidy. Chase nie zwrócił na nią uwagi. - Brig nie był ambitny. Często miewał zatargi z prawem. Chyba ma pan to w swoich dokumentach? - Za to nasz Baldwin był czysty jak łza. - T. John położył ręce na kolanach i wyprostował się. - Władze Alaski twierdzą, że nigdy nawet nie dostał mandatu za przekroczenie prędkości. Uwierzy pan? Jak to możliwe, żeby ktoś mieszkał gdzieś przez dwadzieścia lat, zarobił obrzydliwie dużo forsy i pozostał praktycznie niezauważony? - Pan myśli, że to Brig. - Całkiem możliwe. Cassidy czuła, że pot cieknie jej wzdłuż kręgosłupa. - A co z dokumentacją dentystyczną? - T. John podszedł do kominka i oparł się o zimne kamienie. - Nie mogę znaleźć żadnego dokumentu, z którego wynikałoby, że pan i pana brat chodziliście do dentysty. - Bo nie chodziliśmy. Nie było pieniędzy, za to mieliśmy zdrowe, mocne zęby. - Śmieszne. Baldwin też nie miał dentysty w Anchorage. Ani w Juneau, ani w Ketchikan, ani nigdzie, z tego, co wiemy. Nie mogę uwierzyć, żeby człowieka przez trzydzieści lat nie zabolał ząb. Ale cały czas szukamy. Szkoda, że miał rozwaloną szczękę i połamane zęby. Jak pan. - A co z odciskami palców? - Zdjęliśmy, co się dało. Miał prawie całkiem spalone ręce. Na razie nic nie wiemy. Cassidy nie mogła trzeźwo myśleć. - Brig siedział w więzieniu, tu, w Prosperity. Powinny być jakieś dokumenty. - To jest właśnie interesujące, pani Buchanan. Brigowi nigdy nie zdjęto odcisków palców. Ani razu. Był w więzieniu, dużo mu nagadali, nawrzeszczeli, dali po łapach, ale nigdy nie kazali zanurzyć palców w atramencie. Bo zawsze pomagał mu pani ojciec i jakiś śmieszny prawnik. Bardzo rozsądnie, prawda? - A Baldwin? - Nie ma żadnych dokumentów z wojska. Ani z więzienia. Nie ma odcisków. Jak powiedziałem, cholernie rozsądnie. Żaden krewny nie zgłosił się po jego ciało ani po pieniądze. Zgodnie z testamentem część pieniędzy dostaną pracownicy, żeby mogli wykupić tartak i przetwórnię ryb, jeżeli będą chcieli. Reszta ma iść na fundację na rzecz ochrony przyrody na Alasce, która powstała z inicjatywy Baldwina. W dokumentach nie figuruje jego nazwisko, ale wydawał mnóstwo pieniędzy na ten cel. - To na pewno nie mój brat. T. John się wzdrygnął. - Może się zmienił. Nieszczęście zmienia ludzi. Chase wydał gardłowy odgłos niedowierzania. T. John to zignorował. - Pomyślałem, że może go pan rozpozna, więc przyniosłem zdjęcia, które zdobyliśmy. - Pogrzebał w wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął szarą kopertę. Serce Cassidy zaczęło łomotać, kiedy zdjęcia, jedno po drugim, lądowały na biurku. Czy to był Brig? Starając się powstrzymać drżenie rąk, wzięła do ręki jedną fotografię i przyjrzała się jej dokładnie. Patrzył na nią nieufnie ciemnowłosy mężczyzna z zarostem i głęboko osadzonymi, zamyślonymi oczami. - Rzeczywiście, jest trochę podobny do Briga - przyznał Chase. - Powiedziałbym, że jest jak sobowtór. - Ale Baldwin nie miał brody. - Nie dziwi to pana? Na Alasce nosił brodę przez siedemnaście lat i zgolił ją, gdy miał się spotkać z panem. - T. John uśmiechnął się i potrząsnął głową. Potem wyjął kolejną kartkę. Szkic. - Jeden z naszych ludzi narysował faceta bez brody, próbując komputerowo zrekonstruować twarz, a potem porównaliśmy to ze zdjęciami pana brata. Problem w tym, że mamy tylko kilka zdjęć ze szkolnej księgi pamiątkowej. - Pan mówi poważnie? - Chase wpatrywał się w Wilsona. - Bardzo poważnie. Cassidy po raz pierwszy zobaczyła prawdziwe oblicze T. Johna. Uśmiechał się zarozumiale. Oczy mu nie błyszczały. Był zimny. Przemawiała przez niego jedynie ślepa ambicja. - Dlaczego pan chce za wszelką cenę udowodnić, że Baldwin to Brig? - Bo coś w tym jest. Pański brat uciekł z miasta po jednym z najstraszniejszych pożarów w historii Prosperity, a potem zjawił się po siedemnastu latach i zginął w pożarze bardzo podobnym do pierwszego. Użyto prawie identycznego zapalnika. Ciekawy zbieg okoliczności. Jeden wielki zbieg okoliczności. - T. John przetasował zdjęcia i spojrzał groźnie. - Poznałbym Briga. - Chase wziął do ręki czarno-białe zdjęcie Marshalla Baldwina i przyjrzał mu się badawczo. - Rozmawiał pan wcześniej z Baldwinem? - Tylko przez telefon. 131 - Jak pana znalazł? - Był zainteresowany tartakiem, zadzwonił i spytał o mnie. - A nie o Reksa Buchanana? Przecież to on jest prezesem zarządu, czy jak tam teraz nazywacie dyrektora. - Baldwinowi powiedzieli, że to ja prowadzę firmę. Rex jest właściwie na emeryturze, a Derrick nie ma nic do gadania. - Mimo wszystko jest synem Reksa. - T. John zagryzł dolną wargę. - Więc nie przeszło panu nawet przez myśl, że to może być Brig? - To nie był Brig. - Jasne. - T. John zebrał zdjęcia, wyprostował się i uśmiechnął do Cassidy. Patrzył na nich jak na łgarzy. Żując gumę, skierował się do drzwi. - Może chcą państwo jedno? Mam tego dużo w biurze. - Wręczył Cassidy zdjęcie Marshalla Baldwina, na którym stał na skalistym zboczu, mrużąc oczy w słońcu. - Wiem, że są państwo zmęczeni. To był cholernie ciężki tydzień. Jeżeli będziecie mi mogli powiedzieć coś więcej o Marshallu Baldwinie, to będę wdzięczny. Chase wstał z trudem. - A jeśli pan dowie się czegoś o mojej matce, to proszę o telefon. Wilson cmoknął. - To też jest dziwne, nie sądzi pan? Wygląda na to, że zapadła się pod ziemię. A może pan wie, gdzie ona jest? Chase mocno zacisnął zęby. - Znajdź ją, Wilson. - Staram się - powiedział zastępca szeryfa z zimnym uśmiechem na twarzy. - Robię, co mogę. 19 Co wiesz o Baldwinie? - spytała stanowczo Cassidy następnego ranka, gdy Chase wszedł do kuchni. W nocy nie chciał z nią rozmawiać. Zostawił ją w gabinecie i poszedł do swojej sypialni, ale ona nie miała zamiaru po raz kolejny dać się spławić. Na stole leżał otwarty „Times”. Obok artykułu Billa Laszlo znajdowało się zdjęcie Marshalla Baldwina. - Byłaś przy rozmowie. Słyszałaś, co mówiłem. - Chase spojrzał na gazetę i wykrzywił się. - Sępy już krążą. - Bill wykonuje swoją pracę. - Racja. To gówniany sposób zarabiania na życie. - Ja też to robię. Nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała. Wspierając się na kuli, nalał sobie kawy do filiżanki i poszukał słomki. - Słyszałam, co powiedziałeś zastępcy szeryfa. A teraz chcę usłyszeć prawdę. - Myślisz, że kłamałem? Boże, Cassidy, daj spokój. - Nie tylko ja tak myślę. Wilson też jest tego pewien. On to wie. Może i mówi jak wieśniak, co przed chwilą spadł z wozu z sianem, ale jest sprytny. Sprytny, pracowity i nieugięty. Chodzą plotki, że chce zostać szeryfem po Floydzie Doddsie. Potrzebuje tylko dobrej reklamy. Właśnie takiej. - Ja mu jej nie dam. - Odstawił kawę i chciał wyjść z kuchni, ale Cassidy zagrodziła mu drogę. Wysunęła podbródek. Wyprostowała plecy i spojrzała na niego wyzywająco. - Odsuń się, Cass. Drżała w środku, ale próbowała zapanować nad emocjami. Bądź zawodowcem. Nie angażuj się. Zachowaj dystans i obiektywnie spójrz na sytuację. Bez emocji. Jakbyś była na wizji i relacjonowała wydarzenia. Ale to było niemożliwe. Gdy coś miało związek z Chase’em, dostawała niemal skrętu kiszek z przejęcia. - Słuchaj, Chase. Jeżeli mamy zacząć od początku, musimy mówić sobie prawdę. - Tak jak ty to robiłaś wobec mnie. - Starałam się... - Jak cholera. - Chciał się prześlizgnąć obok niej, ale Cassidy się nie ruszyła. Pierś wznosiła mu się i opadała, a skóra poczerwieniała z wściekłości. - A poza tym ja nigdy nie powiedziałem ani słowa o zaczynaniu od nowa. Raczej zgodziłem się mieszkać z tobą pod jednym dachem, dopóki mnie nie zostawisz w spokoju. Zgodziłem się spróbować jeszcze raz. Bez zobowiązań. Bez obietnic. - Ale nie uda nam się, jeśli nie będziesz szczery. - To dotyczy dwóch stron, Cassidy. - Co masz na... - Wiem, że prowadzisz własne dochodzenie. Dzwonisz, zbierasz informacje o pożarze sprzed siedemnastu lat, o śmierci Angie. O nagłym zniknięciu Briga. - Wycedził przez zęby imię brata, jakby się nim brzydził. Nozdrza drżały mu z wściekłości. - Nie udawaj takiej niewinnej. Wiem, dlaczego chcesz wyjaśnić tę cholerną sprawę. Miałabyś bombowy materiał. Poczuła się tak, jakby dostała od niego w twarz. - Nigdy... - Widziałem teczkę, Cassidy. Czytałem twoje notatki w komputerze. Zaczynam się zastanawiać, czy chcesz, 132 żebyśmy włożyli w to trochę wysiłku tylko po to, żebyś mogła rozwiązać zagadkę i stać się bohaterką miasta. - Jesteś stuknięty. Nie pracuję nad artykułem. Do informacji na temat pożaru wyznaczono Laszlo. - Skinęła głową w stronę otwartej gazety. - A ty byłabyś wniebowzięta, gdybyś mogła mu pokazać, że jesteś lepsza. To powinna być twoja działka. Przecież chodzi o twoją rodzinę. Widzę to w twoich oczach, Cassidy. Jesteś wkurzona, że Laszlo dostał tę robotę, tylko dlatego, że jest mężczyzną. - Na miłość boską, Chase, uwierz mi, że naprawdę nie szukam rozgłosu. Nie odpowiedział, tylko pochylił głowę i spojrzał na nią z góry. - Myślisz, że chciałam, żebyś tu został, bo chodziło mi o karierę? - A po co innego? - Bo... - zamilkła. Nie chciała wypowiedzieć niebezpiecznych słów, które miała na końcu języka. - Bo... - chcę się w tobie zakochać, krzyczał jej umysł, chociaż nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie w stanie go pokochać, ani czy on pokocha ją. Tak bardzo przyzwyczaili się do tego, żeby się ranić i żyli w oczekiwaniu kolejnej awantury, że nie potrafili sobie ufać, nawet odrobinę. - A przy okazji, on dzwonił. - Kto? - Laszlo. Rano. Kiedy pływałaś. Była zaskoczona, że Chase wie, co ona robi o szóstej rano. - Bardzo chciał ze mną porozmawiać. Zupełnie, jakby nakłoniła go do tego moja żona. Nie podniosłem słuchawki. Gadał do automatycznej sekretarki. Był niespokojny, bo chciał nowych faktów do następnego artykułu. - Powiedziałam mu, żeby przestał mnie naciskać. Jeżeli chce informacji, będzie musiał zadzwonić do ciebie. - Wspaniale. - Nie ruszył się. Przyglądał się Cassidy tak natarczywie, że ledwie mogła oddychać i prawie nie była w stanie myśleć. Stała tak blisko niego, że czuła na twarzy jego ciepły oddech. - Chcesz mnie jeszcze o coś zapytać, czy będziemy tu stali cały dzień? Zadała mu pytanie, które dręczyło ją od dnia pożaru, bo Chase zachowywał się dziwnie. - Czego się boisz, Chase? Zawahał się. - Czego? - Mijały sekundy. Cassidy nie wystraszyła się jego spojrzenia. Oddychał szybko, tak jak ona. Słyszała cichy szmer powietrza, uchodzącego z jego płuc. - Ciebie. - Ledwie usłyszała to jedno słowo. - Boję się ciebie, Cassidy. - Mnie? Dlaczego? - Nie chcę znowu za bardzo się do ciebie zbliżyć - przyznał się. - To jest niebezpieczne. Patrzyła na niego w milczeniu, z łomoczącym sercem. Mięśnie na karku Chase’a napięły się. Odwrócił wzrok. - Cholera, Cass. - Chcesz odejść, prawda? - zgadła z bólem. Jego twarz posmutniała. - Nie mam wyboru. Odsuń się, Cassidy. Nie rób ze mnie więźnia. - Chase... Odepchnął ją. - Przestań robić z igły widły. Zgodziłem się na tę twoją błazenadę. Mieszkam z tobą. Pod jednym dachem. Cholera, postanowiłem nawet, że będę udawał, że jesteśmy szczęśliwi. Ze względu na twoich rodziców. Ze względu na policję. Ze względu na całe to pieprzone miasto. Jeżeli tego chcesz... Ale kiedy jesteśmy sami chcę, żebyś dała mi święty spokój. Instynktownie podniosła rękę. Chciała bić, wrzeszczeć i kopać w mur, który między nimi wyrósł. Roześmiał się. Ponury, sarkastyczny śmiech złowieszczo poniósł się echem po pokoju. Cassidy opuściła ręce. - Pobiłabyś kalekę? - Ty użalający się nad sobą bydlaku! - No, teraz już lepiej. - Naprawdę nie wiem, co się z nami stało. - Nie chciała się poddać. - Ale wierzę, że to da się naprawić. - Małżeństwo to nie stary zepsuty pontiac, Cassidy. Obie strony muszą chcieć coś z tym zrobić. - Możesz mówić, co chcesz, Chasie McKenzie, ale ja nas nie przekreślę. - Już raz to zrobiłaś. Wzdrygnęła się. Mówił prawdę. - I dlatego nigdy mi nie wybaczysz. - Nagromadziło się między nami tyle rzeczy, że nie możemy zacząć wybaczać wszystkiego naraz. - Moglibyśmy spróbować. - Tak. Znasz przysłowie: Co nagle, to po diable. - Postawił kule przed sobą i przeszedł obok niej szybko, ale jakoś dziwnie. 133 Duszę Cassidy ścisnęła rozpacz, ale nie chciała tracić nadziei. Do cholery, potrafi być tak samo uparta jak on. Znajdzie sposób, żeby się przebić przez mur, jakim się otoczył. Obawiała się jedynie, że kieruje nią poczucie winy, a nie miłość. - Opowiedz mi o Marshallu Baldwinie. Bill Laszlo dopadł Cassidy, kiedy nalewała sobie kawy z ekspresu do kubka. Spojrzała na poranne wydanie „Timesa”, to samo, które widziała na stole w kuchni. Chase wyszedł z domu od razu po sprzeczce. Nie chciał, żeby go podwiozła. Wziął pickupa z automatyczną skrzynią biegów i jakoś udało mu się dojechać do miasta. - Baldwin zginął w pożarze. - Tyle to i ja wiem. Cholera, w końcu to ja napisałem ten artykuł. - Ruchem głowy wskazał krótką notkę zatytułowaną: „Businessman z Alaski zidentyfikowany”. - Ale kto to naprawdę był? Cassidy wsypała do kawy śmietankę w proszku. - Nie wiem. - Oczywiście, że wiesz. Lepiej uważaj. To cię zabije. Pełno w tym konserwantów i innych świństw. Nie widzisz napisu: bezmleczne? - Dziękuję za radę. - Wsadziła patyczek do mieszania do jednorazowego kubka. - Słuchaj, Cassidy. Na pewno coś wiesz o Baldwinie. - Wiem tylko to, co przeczytałam w gazetach, czyli to, co ty napisałeś. Był przemysłowcem z Alaski. Miał kilka tartaków, uprawę ziemniaków, chyba jakąś przetwórnię rybną i sporo ziemi. Dawał dużo pieniędzy na cele charytatywne. - Tak twierdzi jego agent od reklamy. - A miał takiego? Laszlo nie dał się zbić z tropu. - Chcę wiedzieć, jakim był człowiekiem. Kim naprawdę był? Z tego, co słyszałem, nie miał rodziny. Czy to nie bezsens? Tyle forsy, a spadkobiercy nie ma. Ani nawet testamentu. - Ktoś się upomni o jego pieniądze. - Mam nadzieję. Chciałbym się dowiedzieć o nim czegoś więcej. - Wziął kubek z górnej półki. - A co mówi Chase? Cassidy była ostrożna, ale uznała, że może powiedzieć Billowi to, czego dowiedziała się od Chase’a. - Wiem tylko, że Baldwin przyjechał zaproponować Chase’owi, żeby obrabiał jego drewno. - Wierzysz w to? Czy my wysyłamy drewno do Japonii? Na Alasce nie ma tartaków? Przecież on sam miał kilka. - Laszlo nalał sobie trochę gorącej wody i zamoczył w kubku torebkę ziołowej herbaty. Zadawał pytania, które i ją dręczyły. Nie chciała mówić mu o tym, że Chase nosił się z zamiarem sprzedania swoich udziałów w firmie Buchanana. Jeszcze nie teraz. - Daj spokój, Cassidy, nie nabieraj nabieracza. Wiem, że jeszcze przed pożarem chciałaś od niego odejść. Chase ożenił się z fortuną Buchanana, a nie z tobą. A teraz nagle wszystko pięknie, ładnie? Małżeństwo kwitnie, a ty starasz się go chronić? - Jeżeli mi nie wierzysz, zadzwoń do Chase’a - powiedziała ostrym, poirytowanym głosem. - Dzwoniłem. Nie jest zbyt rozmowny. - Może dlatego, że ma w szczęce druty. - A może dlatego, że ma coś do ukrycia. Wzięła kawę i poszła w stronę swojego biurka. Bill ruszył za nią. - Zostaw mnie w spokoju, Bill. Mam robotę. - Ja też. - Więc się za nią zabierz i przestań mnie dręczyć, bo ja naprawdę nie mam informacji, o które ci chodzi. Nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała. Cassidy przeszła między biurkami do swojego stolika. Selmy jeszcze nie było. Bill usiadł obok Cassidy. Spojrzała na komputer i chciała go wyłączyć. Straszny facet. Nie był złym dziennikarzem. Do tego cholernie uparty. Wzięła do ręki kubek z kawą i pociągnęła łyk. Była dla niej trochę za mocna. Zabrała się za artykuł, który zaczęła poprzedniego dnia. Bill wyrzucił torebkę z herbatą do popielniczki Cassidy. - Marshall zjawia się na Alasce w 1977 roku. - I? - Niecałe dwa miesiące po pożarze. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz. - Serce łomotało jej jak młotem i bała się, czy Laszlo tego nie słyszy. - Nie miał rodziny. Ani przyjaciół. Nikogo. O ile wiem, przyjechał goły i wesoły. Nie miał nawet porządnego płaszcza. Wiesz, jak jest zimno na Alasce w listopadzie? Dostaje pracę, bierze gdzieś kredyt, żeby kupić sobie ciepłe ciuchy i wprowadza się do najtańszej nory. Twierdzi, że ma dwadzieścia dwa lata. A ile naprawdę, nikt nie wie. Mógł być młodszy. - Albo starszy, jeżeli kłamał. 134 - Nie udawaj głupiej. - Do czego zmierzasz. Bill? - Pracuję nad hipotezą, że Marshall Baldwin mógł być Brigiem McKenziem. Czy naprawdę wszyscy się nad tym zastanawiają? Obserwował jej reakcję. Pił herbatę, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Przesadziłeś. - Chciałbym porozmawiać z Chase’em w cztery oczy, a potem z jego matką. Wiesz, że chyba widziano ją w górach? - Co? - Cassidy omal nie wylała kawy. - Sunny się znalazła? - To jeszcze nic pewnego, ale dwaj chłopcy, którzy byli na biwaku w lesie, wrócili do domu i powiedzieli matce, że widzieli czarownicę, siwowłosą kobietę, która śpiewała zaklęcia na małej polanie. Rzecz jasna, może się okazać, że chłopaki kłamią. Będę z nimi rozmawiał, kiedy przesłucha ich policja. Znalazł się jeszcze rolnik, Dave Dickey, który ma gospodarstwo kilka kilometrów za miastem. Przyznał, że podwiózł kobietę z laską. To pewnie była twoja zagubiona teściowa. Wiesz, dokąd ją zawiózł? - Nie. - Do domu twoich rodziców. Tego samego dnia, kiedy uciekła. Tego dnia, kiedy zmarł Marshall Baldwin. Będę rozmawiał z tym rolnikiem, Dave’em. Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, a „Times” opublikuje ją w mojej rubryce. Więc jeżeli się czegoś dowiesz, byłbym wdzięczny, gdybyś dała mi znać. - Gdzie jest Sunny McKenzie? - rozległ się donośny głos Deny. Rex był w stajni i przyglądał się jak Mac, parobek, który był przy rodzinie odkąd Dena sięgała pamięcią, wyjeżdża z rancha swoją starą ciężarówką. W powietrzu unosił się tuman kurzu i zapach benzyny. - Nie wiem, gdzie jest. - Akurat. - Dena nie panowała nad sobą. Czuła, że ma rozpaloną twarz. Jej usta drżały z wściekłości. Przez ponad tydzień czuła się tak, jakby połknęła szklaną watę, ściskało ją w środku i kłuło. Lekarz przepisał jej tabletki, które miały ukoić jej nerwy, ale niewiele pomogły. Chociaż zwiększyła dawkę. - Słuchaj, Rex. Znosiłam o wiele za dużo przez te wszystkie lata. Wiedziałam o tobie i o Sunny... Zrobił groźną minę i odwrócił wzrok, jakby nagle zainteresowały go klacze i ogiery, pasące się w drugim końcu pastwiska. Dena nie dawała za wygraną. Do cholery, to było też jej życie. - Przymykałam na to oczy, chociaż mnie to bolało. Ale nie pozwolę, żeby Sunny szwendała się przy domu. Na miłość boską, ona uciekła ze szpitala psychiatrycznego! Rex podrapał się w kark i wpatrywał się w ogrodzone pastwiska, na których pasły się najdroższe konie w okręgu. - Sunny jest najzdrowszą osobą, jaką znam. - O Matko Najświętsza. Czy ty siebie słyszysz, Rex? Ona jest zdrowa? Kobieta, która zarabiała na życie wróżeniem z ręki, słyszała głosy z zaświatów i miała wizje? Zdrowa? Dlatego podcięła sobie żyły? Na miłość boską, jak myślisz, dlaczego Willie jest nienormalny? - Bo prawie się utopił. Dlatego. - Na policzki Reksa wystąpiły rumieńce. Spojrzał na żonę. - To była moja wina. - Twoja wina? - Powinienem był od razu przyznać się, że jestem jego ojcem, a przynajmniej zapłacić Frankowi McKenziemu tyle, żeby mógł kupić odpowiedni dom dla swojej rodziny. - Rex zamknął oczy. - Byłem tchórzem, Dena. Bałem się, że stracę reputację. Ale teraz jest inaczej. Zadzwonię do Cassidy do redakcji. Niech to wydrukuje. - O, Boże, Rex, nie... - Najwyższy czas, Dena. - Uśmiechnął się do niej łagodnie, tak jak uśmiechał się do narwańców i nerwowo chorych. Nie był tym samym człowiekiem, za którego wyszła trzydzieści lat temu. Wtedy był silny. Mocny. Był najpotężniejszym człowiekiem w trzech stanach. Teraz, na starość, osłabł, szukał spokoju, czekał na to, żeby na zawsze przenieść się na cmentarz i uwolnić od przeszłości. - Bóg mnie ukarał za moje tchórzostwo. Najpierw Lucretia, potem wypadek Buddy’ego, a potem... potem Angie. - Głos mu się załamał. - Bóg cię nie karze. - Oczywiście, że tak. - Rex zdjął kapelusz, przygładził włosy i zmarszczył czoło, zakładając kapelusz z powrotem na głowę. - Nie pozwolę, żebyś zrujnował mi życie. Ani Cassidy. - Prawda nie rujnuje. - Prawda jest taka, że twoja pierwsza żona była zimną suką, która postanowiła skończyć ze sobą w garażu. Sunny McKenzie jest tylko stukniętą dziwką... - Przestań! - syknął. Przestraszył źrebaka, który stał w sąsiednim boksie. Koń zarżał przerażony i wierzgnął nogami. Wielkie dłonie Reksa zacisnęły się w pięści. - Nigdy, ale to nigdy, nie waż się obrażać Lucretii, Sunny ani Angie. - Podszedł do niej. Z wściekłości drżały mu nozdrza. Był sztywny i wyprostowany, dlatego wydawał się o 135 pięć centymetrów wyższy niż przed kilkoma sekundami. W jego oczach pojawił się dawny blask. - Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że źle o nich mówisz, to osobiście wleję ci pasem, a potem się z tobą rozwiodę. - Nie zrobiłbyś tego. Przecież jesteś wierzący. Uśmiechnął się szyderczo. - W porządku. Jeżeli się nie rozwiodę, to cię zabiję. Proste. Myślę, że Bóg mi jakoś wybaczy. - Odwrócił się i wszedł do stajni. Dena, która ledwie nad sobą panowała, przyglądała się, jak wybiera numer wewnętrzny telefonu. Oparła się o płot i z przerażeniem usłyszała urywki rozmowy Reksa z Cassidy, ich córką, której prawie nie zauważał, gdy żyła Angie. Kazał jej wydrukować wszystko o Sunny McKenzie i o tym, że urodziła Reksowi Buchananowi dziecko, Buddy’ego McKenzie, znanego jako Willie Ventura, który od tego dnia będzie uznany za jego syna. Będzie się nazywał Willie Buddy Buchanan. - O Boże, nie. - Pod Dena ugięły się kolana. Oczami wyobraźni już widziała skrywane uśmieszki, które zauważy kątem oka, gdy będzie klękać na mszy, szepty na tyle głośne, że idąc przez miasto bez przerwy będzie słyszeć imię Sunny, chrząkanie i chichoty na oficjalnych spotkaniach. Część jej duszy umarła. Była przerażona i poniżona. Nie dawała jej spokoju myśl, że jest tylko sekretarką Reksa, która miała na tyle rozsądku, żeby zajść w ciążę po śmierci Lucretii, świętej Lucretii, i zostać następną panią Buchanan. Ale zawsze była tą następną. Żoną numer dwa. Nigdy nie miała takiego wpływu na męża, jaki nawet zza grobu miała Lucretia. Ani nie fascynowała Reksa tak, jak Sunny McKenzie, półkrwi Indianka, wróżka. Usłyszała, że Rex odkłada słuchawkę. Znowu stanął przy niej, mrużąc oczy w ostrym słońcu. Jego wściekłość zniknęła. Zachowywał się tak, jakby dopiero co odszedł od konfesjonału albo dał na cele charytatywne czek wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - Ulżyło mi, Dena - przyznał, uśmiechając się życzliwie. Nie przypominał w niczym człowieka, który przed chwilą groził, że ją zabije. - O wiele za długo z tym zwlekałem. Ale z niego prostak. Już dawno stracił wigor, dzięki któremu tak dobrze mu się wiodło. - Boże, Rex, nie masz pojęcia, co zrobiłeś. - Oczyściłem sumienie, kochanie - wyjaśnił jej czule, zupełnie jakby mówił serio. - Odzyskałem spokój. - I co teraz? Spojrzał w czyste i błękitne niebo. - Teraz mogę umrzeć w każdej chwili, gdy Bóg zechce mnie zabrać do siebie. Czasami w domu atmosfera była tak napięta, że Cassidy nie mogła tego znieść. Groźne spojrzenia, krótkie odpowiedzi, wszechobecne wrażenie nadciągającej burzy, która może rozszaleć się w każdej chwili, kiedy byli razem w pokoju. Chase zatopił się w pracy, którą posłaniec przynosił z biura, albo zajęty był ćwiczeniami rehabilitacyjnymi z terapeutą, który przychodził dwa razy dziennie, rano i po południu. Zawziął się, żeby dojść do formy najszybciej jak to możliwe. Starał się nie przebywać z Cassidy sam na sam, ale nie miała wątpliwości, że czasami się jej przygląda bez wrogości. Nie potrafił być nieczuły na jej wdzięki tak, jak by tego chciał. Czuła żar jego spojrzenia na plecach, gdy pływała w stawie. Każdego lata, wcześnie rano, zaraz po wschodzie słońca, kiedy woda była jeszcze lodowata, a gwiazdy zaczynały dopiero znikać, zabierała ręcznik i szła nad staw. Zrzucała szlafrok na brzegu i pływała nago. Robiła tak zawsze, odkąd mieli staw. Na początku Chase często wchodził za nią do wody. Przez kilka minut się jej przyglądał, a potem do niej podpływał. Kochali się w wodzie albo zanosił ją roześmianą do domu i rzucał mokrą i zziębniętą na łóżko. Po latach przestał do niej przychodzić, przestał okazywać jej zainteresowanie, przestał się z nią kochać. Zastanawiała się, czy ma kochankę, ale to nie było w jego stylu. Nie miała zresztą żadnego dowodu, ani nie słyszała plotek o tym, że ma romans. Raz go nawet o to spytała. Wyśmiał ją. A potem się z nią kochał. Nie czule, ale dziko, ze złością, jakby starał się wyrzucić z siebie demony, które trzymał w tajemnicy przed nią. Teraz znowu zwracał na nią uwagę. Zawiązała mocno pasek szlafroka talii i wyszła tylnymi drzwiami, które zamknęły się z trzaskiem. Szła boso alejką, która przecinała ogród i trawnik. Płytki się skończyły i Cassidy znalazła się na piaszczystej ścieżce, wijącej się wśród spalonej słońcem trawy, która łaskotała ją w łydki i kolana, kołysząc się na wietrze. Jak zawsze, odkąd zrobiło się gorąco, zostawiła szlafrok pod drzewem, zrobiła trzy kroki na piaszczystej plaży i wbiegła do wody. Była zimna niczym arktyczny prąd. Paliła ją w skórę. Zanurkowała głęboko i opłynęła staw. Poczuła mrowienie na ciele. Wypłynęła na powierzchnię lodowatej wody, odgarnęła włosy z oczu i wzdrygnęła się z zimna. - Fajnie? - Miała wrażenie, że głos Chase’a poniósł się echem w porannym powietrzu. Stał na brzegu, wsparty na kuli, w znoszonych dżinsach bez jednej nogawki z powodu gipsu. Nie miał na sobie koszuli. Dwa tygodnie temu zdjęli mu opatrunek z oka. - Wspaniale. - Szła przez wodę, świadoma, że jej piersi są białe w ciemności, a okrągłe brodawki widać spod fal. Tak samo, jak Angie, kiedy przed laty zwabiła Briga do basenu. - Może się przyłączysz? 136 - Chyba nie. Z gipsem mógłbym utonąć. - Uratowałabym cię. Twarz Chase’a nieco się odprężyła. - Nie musisz być moją wybawicielką, Cass. Nie jesteś mi nic winna. Wiatr szemrał nad stawem i marszczył powierzchnię wody. Szare światło świtu nad szczytami gór na wschodzie szybko zamieniło się w złoto. - Jestem twoją żoną. Przeszył ją wzrokiem. Jego twarz zaczynała odzyskiwać dawny kształt. Nie był taki sam, ale przynajmniej stawał się do siebie podobny. Podobny do człowieka, któremu przysięgała, że będzie z nim na zawsze. - Nie powinienem był tu przychodzić. - To dlaczego przyszedłeś? - Podpłynęła do brzegu. - Nie mogłem spać. - Nie spuszczał z niej wzroku. Nawet w zimnej wodzie czuła jego gorące spojrzenie. Dostała gęsiej skórki. Jej stopy znalazły dno. Żadne z nich nie mogło wyprzeć się pożądania, ale oboje je ignorowali. Tak było bezpieczniej. - Ja też nie. - Wyszła z wody, wykręcając mokre włosy. Zachowywała się tak, jakby nie było nic niezwykłego w tym, że stoi przed nim naga. - Nie popływałaś sobie. - To nic. - Szlafrok leżał na ziemi, ale ona nie zwróciła na niego uwagi. Przyglądała się Chase’owi i poczuła dławienie w gardle, bo uświadomiła sobie, że się zmieniła i że nie potrafi powstrzymać uczuć, których nawet nie jest w stanie zrozumieć. Przeszedł ją dreszcz. Chase nie odwrócił od niej wzroku. - Chase... Zamknął oczy. Objęła go w pasie zmarzniętymi ramionami. Zadrżał pod dotykiem jej mokrej skóry. - Ubierz się, Cassidy - wymruczał bez przekonania. - Nastawiłem kawę. - Nie chcę kawy. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Podniosła głowę i zobaczyła błysk ciekawości w jego oczach. - Czego chcesz? Nie odpowiedziała. Czekała. Chase zacisnął mocno szczęki, chociaż częściowo były jeszcze unieruchomione. - Ja nie mogę... Pocałowała go. Przycisnęła mokre usta do jego klatki piersiowej. Miał na skórze blizny, ślady poparzenia i zadrapania, które już się zagoiły. Nie drgnął. - O Boże. - Wydał z siebie gardłowy dźwięk. - Nie... Nie przestała. Odnalazła językiem jego brodawkę. Westchnął rozpaczliwie i zanurzył palce w jej mokrych włosach. Odepchnął jej głowę ze złością. - Nie zaczynaj czegoś, czego nie możesz dokończyć. Cass, ja... Jej palce znalazły guzik rozporka. Pasek odpiął się z głośnym trzaskiem, a potem rozległ się głuchy odgłos rozpinanych guzików. - Nie... Mówiłem ci, żebyś mnie nie dotykała. - Zgrzytające, raniące słowa. Kłamstwa. - Chase, proszę, pozwól mi... - Nie! Czuła jednak, że się poddaje. Metalowa kula zachwiała się i z hukiem upadła na piasek. Oparł się o nią i utrzymał na nogach, obejmując ją zdrową ręką. Przyciągnął ją bliżej. - Jesteś niebezpieczna - wymruczał. - Ty też. Upadli na ziemię. Cassidy zaczęła całować jego pokiereszowaną twarz. Czuła jego usta na swoich, smakowała go i zupełnie straciła panowanie nad sobą. Chase był ciepły, twardy i podniecony. Świt przepędził gwiazdy i budził się letni poranek, a ona leżała przy nim, kochała się z nim, zanurzała się w jego usta i czuła, jak jego ręka dotyka jej stwardniałej brodawki. Błądziła palcami po jego skórze, opinającej żebra i silne mięśnie. Pod jej dotykiem ciało Chase’a stawało się jeszcze twardsze. - Nie wiesz, co robisz. O, Boże... Wsunęła mu ręce w slipy. Opuszkami palców musnęła jego umięśnione udo. Ujęła jego męskość w zimne palce. Jęknął i zamknął oczy. Przycisnął ją mocniej do siebie i przyciągnął. Siedziała na nim okrakiem. Jej piersi podskakiwały i kołysały się nad nim. Dotknął jej, najpierw delikatnie, a potem bardziej śmiało. Przytrzymywał ją poparzoną ręką, a zdrową pieścił jej ciało. Zaczęła się wyginać w swoim rytmie, dając mu siebie. Dwie dumne piersi ze stwardniałymi brodawkami kołysały się nad jego twarzą. Kiedy dotknął jej językiem, przeszedł ją dreszcz. Westchnęła tak delikatnie, jakby to wiatr zaszemrał. Czuła na plecach pierwsze promienie słońca. - Cassidy. - Jego głos był przepełniony uczuciem, którego nie rozumiała. - Nie możemy... 137 Uspokoiła go pocałunkiem. Słowa były niepotrzebne. Mogły zniszczyć piękno poranka. Zamknęła oczy i przysłuchiwała się swojemu ciału, pożądaniu, które płynęło w jej żyłach, uniesieniu, które przepełniało jej serce. Najpierw ssał jej pierś delikatnie, całując i smakując, a potem zaczął robić to bardziej namiętnie. Przyciągnął ją szybko do siebie. Serce Cassidy waliło jak młotem, miała przyśpieszony, urywany oddech. - Słodka Cassidy. - Wyszeptał ochrypłym, spragnionym głosem. Jej palce czyniły cuda. Dotykała go, całowała, kochała. Wiedziała, że gdy jego chora noga wydobrzeje, nie wystarczy jej samo dotykanie. Nie próbował jej powstrzymać. Poddawał się czarowi jej dotyku, wyciągając się, gnąc i walcząc z nieuniknionym. W końcu znalazł się u szczytu, który okazał się krótką konwulsją. Oderwał się od ziemi, a potem opadł na nią z powrotem. Chwycił mocno Cassidy i przyciągnął do siebie. - Nie musiałaś... - Ćśś... - wyszeptała mu w pierś. - Przyszedł na to czas. - Ale ty nie... - Nie szkodzi. Spojrzał jej głęboko w oczy. - Połóż się na plecach. - Co...? - Twoja kolej. Roześmiała się. - Nie liczę punktów. - Wyciągnęła rękę po szlafrok. - Nie musi być remisu. - Oczywiście, że musi. - Przytrzymał rękę Cassidy swoją silną dłonią. Materiał ześlizgnął jej się z ramienia. - Chase... Był nieugięty. Szybko przewrócił ją na plecy i przytrzymał ją przy ziemi nogą w gipsie. - Zaczął swoje misterium. Dotykał jej powoli. Jednym palcem błądził wzdłuż kręgosłupa, a wargami odnajdował miejsca i zagłębienia, o których istnieniu dawno zapomniała. Badał ją doświadczonymi palcami i językiem. Zalewało ją ciepło przenikające do głębi. Jej ciało, od dawna lekceważone, zaczęło płonąć. Była spocona. Chase powoli rozchylił jej nogi i zanurzył palce w jej ciepłej kobiecości. Świat zaczął wirować wokół niej. Wygięła się na piasku niecierpliwie, a on całował jej brzuch, piersi i uda. Nie mogła tego powstrzymać. Poczuła, że zbliża się do szczytu. Wyszeptał jej imię. - Cassidy, och, kochanie... Świat eksplodował. Przed jej oczami wybuchły światła i rozprysnęły się w miliony kolorowych iskier, które zmieszały się głęboko w jej sercu i pobiegły daleko, na krańce wszechświata. Leżała zdyszana, upajając się widokiem Chase’a i zastanawiając się nad ich przyszłością. Razem? Osobno? Paliło ją pragnienie poznania przyszłości, chęć zaufania mu i kochania go. Chciała zapomnieć o wszystkim innym. - Zadowolona? - spytał opanowanym głosem. Siedział na piasku obok niej. Jakoś udało mu się pozapinać guziki u spodni. W oczach miał żal. - Tak, ale... - Tego chciałaś, prawda? - Słowa raniły jak ostrze noża. Na jego twarzy malowało się coś więcej niż złość. - Teraz jedynie tyle mogę ci dać. - Nie rozumiem... Patrzył na staw. - Chciałaś mnie uwieść i udało ci się. - Ja, uwieść ciebie? - Nagle otrzeźwiała. Złość zdusiła ostatnie promyki rozkoszy. - Przecież to ty za mną tutaj przyszedłeś. - Tak, jak chciałaś. Wiedziałaś, że nie mogę się powstrzymać. - Ja nie... - Nie kłam, Cassidy. - Stanął, wspierając się na kuli i patrzył na nią z góry. Jego usta, przed chwilą takie ciepłe i kochające, teraz były zacięte i tworzyły płaską, złowrogą linię. - To nie w twoim stylu. Czar poranka prysł. - Ubierz się. - Wbił kulę w piach. - Jeszcze cię ktoś zobaczy i dostaniesz więcej, niż chcesz. - Ty arogancki, samolubny sukinsynu! - wrzasnęła. - Myślisz, że ja... - Nie wiem, co myśleć, Cassidy. Dlatego, że tak naprawdę cię nie znam. - Chase... - A ty nie znasz mnie. Pokuśtykał do domu. Została sama. Wpatrywała się w napięte mięli śnie jego pleców. Nie miały blizn, były gładkie i przypomniały jej, jak bardzo pragnie jego dotyku, jak bardzo chce się z nim kochać i jak jest zdesperowana. http://www.ekorekcja-wzroku.edu.pl - Nie, panie doktorze. Mamy Ramona D'Angelo, ale nie Felicię. Dla pewności Rip poprosił jeszcze taksówkarza o zawiezienie do drugiego szpitala, w którym pracowała Susanna i on sam. Powtórzył tę samą procedurę: okazało się, że i tu na parkingu nie ma jego samochodu, a w szpitalu nie leży Felicia DAngelo. Miał nadzieję, wielką nadzieję, że Susanna jednak czeka na niego w domu. Że to fałszywe wezwanie na pager i ta jej historyjka są częścią misternego planu mającego na celu skojarzenie ze sobą Milli i True Gallaghera. Mimo wszystko wciąż miał nadzieję. Ale dom był ciemny, w żadnym z okien nie paliło się światło. Zapłacił sowicie taksówkarzowi, potem powlókł się do drzwi frontowych i otworzył je. Mechanicznym ruchem wyłączył alarm i zapalił światła

- Klakson nie działa - uprzedził - a gdyby przednie światła nie zaskoczyły za pierwszym razem, to walnijcie porządnie gałkę, a potem powoli wyciągajcie ją na zewnątrz. Trzeba delikatnie wyczuć właściwą pozycję. - A silnik jest? Czy będziemy musieli użyć siły mięśni nóg? - spytała Milla, tylko częściowo żartując; zerknąwszy do środka, Sprawdź Wszyscy na moment zamarli, a potem rzucili się w jej kierunku. - Jak to?! - spytała z przejęciem Debra. - Rozmawiałaś z nim? - Nie. Ich było czterech, a nas tylko dwoje - westchnęła Milla. Brian podszedł bliżej i wsunął jej w dłoń styropianowy kubek z kawą; mrugnął znacząco, dając do zrozumienia, że nie puści pary o tym, jak szefowa straciła głowę i o mało nie straciła życia. Ale i tak miała zamiar im powiedzieć. an43 63 - Zaplanowaliśmy, że nie będziemy się ujawniać, jeśli pojawi się więcej niż dwóch ludzi. Ale kiedy zobaczyłam tego faceta, kompletnie mnie zaćmiło. Za wszelką cenę pragnęłam dostać go w swoje ręce.