Gdy usłyszała, że Rose schodzi na dół, jęknęła z niechęcią, zwlokła się z łóżka i

spojrzał w strapioną buzię. - Wszystko w porządku? - Tak. - Szybko zwiesiła głowę, żeby nie zobaczył napływających do oczu łez. - Ja... byłam niegrzeczna, tatusiu. Przepraszam. Nie odpowiedział, lecz kiedy zerknęła na niego, zauważyła, że ojciec walczy ze sobą. Ze ma jej coś do powiedzenia, czego nie może wyartykułować. - Zerwałam trochę kwiatów w ogrodzie i dałam je panu Rileyowi - tłumaczyła. - On jest taki miły. Chciałam mu zrobić przyjemność, żeby się uśmiechnął, bo zawsze jest taki smutny. Naprawdę przepraszam, nie zrobię tego więcej. Ojciec przykucnął obok niej. - Nic się nie stało, skarbie. Mamy mnóstwo kwiatów w ogrodzie. To dobrze, że chcesz, by ludzie byli szczęśliwi. Powiedziałem mamusi, że możesz zrywać, ile tylko zapragniesz... i róż, i tulipanów, i żonkili. I dawać je, komu tylko zapragniesz. Mamusia nie wiedziała, ale teraz już wie. - Zacisnął wargi. - Rozumiesz, maleńka? - Rozumiem, tatusiu. Tak, ona rozumiała, to tata niczego nie rozumiał. Gdyby robiła wszystko, na co jej pozwalał - zbierała kwiaty, wybiegała z kościoła w podskokach po skończonej mszy, bawiła się w chowanego - matka nie naznaczyłaby żadnej kary, ale pod jej spojrzeniem Gloria i tak czułaby się złym, wstrętnym dzieckiem. W takich razach umierała ze wstydu, miała ochotę skurczyć się i schować w mysią dziurę. Przeszedł ją dreszcz. Nie mogła znieść karcącego spojrzenia matki, było znacznie gorsze niż siedzenie w kącie. A zatem pomimo pozwolenia taty nie będzie już zrywała kwiatów ani dla pana Rileya, ani dla nikogo innego - chyba że się zapomni i znowu zrobi coś, nie pomyślawszy wcześniej, czy może. - Mam pomysł - zagadnął ojciec wesoło. – Zjemy dzisiaj kolację w hotelu, w Sali Renesansowej, co ty na to? Gloria nie wierzyła własnym uszom. W każdą niedzielę po mszy tata zabierał ją na French Market, na bagietki i cafe au lait. Szli tam tylko we dwoje. Po lunchu zabierał ją do St. Charles, oprowadzał, tłumaczył, jak funkcjonuje hotel, pozwalał objadać się słodyczami w hotelowej kawiarni, udawał, że nie widzi, kiedy podkradała miętowe czekoladki, które sprzątaczki zostawiały gościom na dobranoc na poduszce w każdym pokoju. Jednak jeszcze nigdy dotąd nie zabrał jej do Sali Renesansowej, najlepszej, pięciogwiazdkowej restauracji w St. George. Mama mówiła, że Gloria jest za mała i że nie umie się zachować, więc nie powinna tam bywać. - Zjemy w Sali Renesansowej, naprawdę? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Naprawdę. Przypomniała sobie o matce i nagle cała radość prysła. Wizyty w hotelu przestawały ją cieszyć, kiedy obok była Hope. Musiała wtedy zachowywać się jak trusia i trzymać buzię na kłódkę. Uważać, żeby nie siorbać, nie mlaskać, używać serwetki. Przy mamie zwykle uśmiechnięci kelnerzy stawali się sztywni i poważni; nie puszczali oka do Glorii i nie podsuwali smakołyków. Zwiesiła smutno głowę. - Mama mówi, że jestem za mała, żeby chodzić do Sali Renesansowej. http://www.gimgryf1.pl/media/ Uderzył miedzianą kołatką w grube dębowe drzwi. Zanim stary kamerdyner, który stanął w progu, zdążył przywołać na twarz wyraz profesjonalnej obojętności, hrabia dostrzegł na niej zdziwienie. - Dzień dobry, milordzie. Lucien podał mu wizytówkę. - Muszę rozmawiać z jego miłością. - Zaraz spytam, a tymczasem proszę zaczekać w salonie. - Proponuję, żebyś pytał przekonująco. - T - tak, milordzie. Minęła zaledwie godzina od rozstania z Alexandrą, a już pragnął ją znowu zobaczyć. Tęsknota za jej głosem i dotykiem była dla niego czymś nowym. Zawsze sądził, że miłość oznacza zniewolenie, a nie potrzebę stałej obecności ukochanej osoby. Odkrycie, że się mylił, jednocześnie go cieszyło i przerażało.

Kochał ją tak bardzo, że go to przerażało. Gdyby tylko mógł jej zaufać całkowicie, kompletnie, bez reszty. Gdyby tylko za każdym razem, kiedy na nią spoglądał, nie dręczyły go wątpliwości. Gloria była taka młodziutka. Taka bogata. Za bardzo się od siebie różnili, żeby móc być razem. Gdyby miała dość siły, by przeciwstawić się rodzicom, oddałby jej serce i niczego już by się nie bał. Pozbyłby się wątpliwości. Po części rozumiał jej lęk. Ale tylko po części. Powinna walczyć o niego, o swoje prawo do miłości. Dumnie oznajmić całemu światu, rodziców nie wyłączając, że Santos jest tym jednym jedynym. Dopóki tego nie uczyni, on nie jest w stanie zapewniać jej o swoich uczuciach. Chciał, ale nie potrafił. Po prostu. Sprawdź - Nie mów tak. Cieszę się, że tego nie zrobiłaś. - Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się blado. - Zobaczysz, wszystko będzie dobrze, Tino. - Na pewno. Nie mam forsy, nie mam dokąd pójść... - Ukryła twarz w dłoniach i znowu zaczęła płakać. - Boże, tak strasznie się boję. Nie wiem, co robić. - Opuściła ręce i spojrzała na Santosa bezradnie. - No powiedz, co ja mam teraz robić? On też nie wiedział. Nie potrafił jej pomóc, nie umiał poradzić. Mógł tylko pocieszać. Objął ją więc mocno i trzymał w ramionach, póki się nie wypłakała. W sali zrobiło się cicho. Reszta towarzystwa już wyszła, każdy w swoją stronę. Zostali tylko we dwoje. Przypomniał sobie, że matka niedługo wróci do domu. Jeśli go nie zastanie, już po nim. - Muszę iść, Tino - powiedział z żalem, wypuszczając ją z objęć. - Ja... - Nie zostawiaj mnie. - Chwyciła go kurczowo za rękę. - Okropnie się boję. Pobądź ze mną jeszcze trochę, proszę. Nie idź jeszcze, Santos. Santos westchnął. Nie mógł jej zostawić. Nie miała nikogo, nie miała dokąd pójść. Lucia powinna zrozumieć. Owszem, zrozumie, ale najpierw go zabije. Zaczęli rozmawiać. Santos opowiadał o sobie, o swoim życiu, o matce, o ojcu, o szkole, o tym, jak się mieszka w Dzielnicy. Tina mówiła o swoim prawdziwym ojcu, o tym, jak bardzo go kochała i jak umarł. W jej głosie był ból i straszna tęsknota. Dopiero słuchając Tiny, Santos zdał sobie sprawę, co to naprawdę znaczy stracić kogoś ukochanego. Kiedy umarł ojciec, nie czuł nic poza bezmierną ulgą, ale nigdy się nie zastanawiał, jak by zareagował, gdyby nagle zabrakło w jego życiu matki. Chybaby tego nie przeżył. Później zwierzali się sobie ze swoich marzeń i planów na przyszłość, w końcu obydwoje zmogło zmęcznie.