- Była zdesperowana - wyjawiła w końcu. - Pisała jak ktoś żyjący w strasznym napięciu. Przeprosiła mnie za brak kontaktu i trzymanie mnie w niewiedzy. Wyjaśniła, że to Isobelle zaaranżowała jej spotkanie z Jeanem-Paulem, a po¬tem na wszelkie sposoby popychała obie strony do małżeń¬stwa. Wierzę jej. Faktycznie mogło tak być.

Pani Burchett zawahała się. - Może ten jeden raz, skoro ma pani za sobą długą po¬dróż... Ale czy Jego Wysokość zgodził się na pani nieobec¬ność na kolacji? Tammy uśmiechnęła się uspokajająco, chociaż w tym obcym, majestatycznym miejscu jej pewność siebie nieco osłabła. - Sama o sobie decyduję. On doskonale o tym wie. Ochmistrzyni westchnęła. - Zrobię, jak pani sobie życzy, ale nawet nie chcę my¬śleć, co powie Jego Wysokość, kiedy się dowie... Tammy nakarmiła Henry'ego, który natychmiast potem zasnął, i rozpakowała się, co zabrało jej całe dziesięć minut. Wzięła prysznic, włożyła świeże dżinsy i bluzeczkę i poszła się trochę rozejrzeć. Przydzielono jej całe skrzydło zamku, tak rozległe, że potrzebowała godziny, by zwiedzić zaledwie połowę. Potem lokaj w liberii przyniósł kanapki na srebrnej tacy. Tammy czuła się coraz dziwniej i coraz bardziej nie na miejscu. Ledwo zdążyła przełknąć jeden kęs, rozległo się pukanie do drzwi. Do komnaty wszedł książę Mark, ubrany z nie¬skazitelną elegancją. Ciemny, wieczorowy garnitur, śnież¬nobiała koszula, krawat w odcieniu królewskiego błękitu. Serce podskoczyło jej w piersi. - Co ty robisz? - Mark obrzucił tacę pełnym dezapro¬baty spojrzeniem. - A jak myślisz? - Tammy machnęła trzymaną w ręku kanapką. - Jem kolację. - Kolację jemy na dole. Zaraz siadamy do stołu. - Ja już zaczęłam jeść. Popatrzył na nią tak, jakby miał przed sobą przybysza z obcej planety. - Henry śpi, więc nie musisz się nim zajmować. Nie ma potrzeby, żebyś siedziała tu sama. - Chcę dalej żyć po swojemu. Tak, jak mi się podoba. - Czy ty nie rozumiesz, że swoimi kaprysami możesz sprawić komuś przykrość? Służba przygotowała wspaniałą kolację na twoją cześć. Nie pozwolę ci ich obrazić. To bardzo wartościowi ludzie, pozostali lojalni rodzinie pomimo skan¬dalicznego traktowania. Większość z nich służyła jeszcze u mojego wuja. Są uszczęśliwieni powrotem Henry'ego, doceniają twoją troskę o niego, chcą cię godnie powitać, a ty co? Stroisz fochy? Nie znalazła na to odpowiedzi. Bezradnie rozejrzała się dookoła. W olbrzymich lustrach ujrzała odbicie skromnie ubranej dziewczyny na królewskim łożu. - Mark, ja tu nie pasuję. http://www.revelare.pl/media/ Tłumaczenie: Wiktoria Mejer ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy zjawił się książę, Tammy siedziała na drzewie. To pierwsze było wydarzeniem niezwykłym, to drugie - wręcz przeciwnie. Tamsin Dexter połowę życia spędziła na drzewach. Była specjalistą od leczenia drzew, jednym z najzdolniejszych w całej Australii, choć jednocześnie jed¬nym z najmłodszych. Należała do zespołu dendrologów opiekujących się par¬kami narodowymi. Akurat zajmowali się dość odległym za¬kątkiem buszu. Tego właśnie dnia Tammy pracowała na skraju niedużej polanki zupełnie sama, co lubiła najbardziej ze wszystkiego.

- Zostań. Kylie zajmie się dzieckiem, a my spokojnie porozmawiamy. - Jeśli jeszcze raz powiesz o nim „dziecko", zabiorę się stąd natychmiast i tyle będziesz go widział - zagroziła. - On ma na imię Henry i najwyższa pora, żeby zaczęto go wreszcie traktować jak osobę, chociaż jeszcze niedużą. Dla¬ tego żadna Kylie nie będzie więcej przy nim oglądać tele¬wizji. I nie trzeba go upychać gdzieś po kątach, możemy porozmawiać przy nim. - Wolałbym nie. - Twoja strata. - Wzięła od Kylie walizkę i wrzuciła do niej rzeczy, które chciała zabrać, jednocześnie ani na moment nie przestając przytulać chłopczyka do siebie. Ro¬biła wszystko z taką swobodą, jakby zajmowanie się dziec¬kiem było dla niej czymś naturalnym. Henry powolutku za¬czynał się rozluźniać, już nawet opierał główkę na jej piersi. Mark wodził za nią zdumionym wzrokiem. Nigdy w ży¬ciu nie spotkał podobnej kobiety. Była inteligentna, samo¬dzielna, wiedziała, czego chce. Nie imponowały jej jego po¬zycja, tytuł, władza. Robiły wrażenie na każdym - a zwła¬szcza na każdej - ale nie na niej. Jak więc miał na nią wpłynąć? Z desperacją zacisnął po¬wieki. Gdy ponownie otworzył oczy, spostrzegł zaintrygo¬wany wyraz twarzy Tammy. Sprawdź - Chciałbym go poznać. Może uda mi się go przekonać, by pomógł Pijakowi przestać być pijakiem... Reakcja Róży zaskoczyła Małego Księcia. Grzecznie, lecz zdecydowanie oświadczyła, że w tej podróży nie chce uczestniczyć, gdyż przeraża ją hałas łańcuchów oraz przesycone kurzem i rdzą powietrze na planecie Badacza Łańcuchów. Ale powiedziała również, iż pomoże Małemu Księciu przenieść się na planetę Badacza Łańcuchów, a potem sprowadzi go na ich planetę. - Wrócę więc jak najszybciej - obiecał Mały Książę nieco zasmuconej Róży. Róża miała rację. Powietrze na planecie Badacza Łańcuchów było wyjątkowo przesycone kurzem i rdzą. Podobnie wyjątkowo dokuczliwy był hałas spowodowany przesuwającymi się łańcuchami. Mały Książę mocno zatkał sobie dłońmi uszy i przez chwilę patrzył na czym polega badanie łańcuchów. Nie było w tym nic skomplikowanego. Do jednego końca łańcucha doczepiano specjalnie oznakowany ciężar. Łańcuch nawijano potem na bęben, a następnie zwalniano blokadę bębna i łańcuch pod wpływem obciążenia oraz własnego ciężaru szybko rozwijał się i gwałtownie opadał, by zatrzymać się tuż nad podłożem. Łańcuch, któremu właśnie przyglądał się Mały Książę, nie wytrzymał próby i pękł, zaś jedna z jego części zmierzała