- Earl... Z pewnością znał reputację panny Gallant.

Balfour nagle stanął jak wryty. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem, że nie dla przyzwoitej... - Nie. Wcześniej. Na twarzy Roberta odmalowało się zdziwienie. - Dużo mówiłem. Powinieneś zapamiętywać moje perły mądrości. - Powiedziałeś „szlachetnie urodzona kochanka”. - „Szlachetnie urodzona guwernantka” - sprostował wicehrabia. - Nie rozumiem... - Robercie, zapomniałem, że mam pilną sprawę do załatwienia - przerwał mu Lucien i wyszedł na jezdnię, żeby zatrzymać dorożkę. - Zobaczymy się wieczorem. - Dobrze - zawołał za nim Belton. Balfour kazał dorożkarzowi jechać na Grosvenor Street. Alexandra Gallant pochodziła z arystokratycznego rodu. Miała zaszarganą reputację, ale była szlachetnie urodzona. Doszedł do wniosku, że musi pomyśleć. - Nie idę. - Zdjęła naszyjnik i odłożyła go na nocny stolik. - Pies zamerdał ogonem. - Dziękuję, Szekspirze. Dobrze, że się ze mną zgadzasz. Drzwi łączące jej sypialnię z pokojem Rose otworzyły się z hukiem. - Lex? - Wejdź. - Nie jest przypadkiem zbyt różowa? - Panna Delacroix okręciła się przed lustrem. - http://www.terazbudujemy.edu.pl/media/ Nerwowe podniecenie przerodziło się w gniew. - Nie małżeństwo proponował mi pan dzisiaj rano, milordzie. - Istotnie. Mów mi Lucien. - Dlaczego? - Bo chcę usłyszeć, jak wymawiasz moje imię. Przybrała taką samą swobodną pozę jak hrabia, choć czuła się, jakby wyruszała do boju. - Myśli pan, że może dostać wszystko, czego zapragnie? Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. - Proszę mi powiedzieć coś, o czym jeszcze nie wiem. Wolałaby mieć więcej czasu na zastanowienie, ale patrzył tak, jakby zaraz miał się na nią rzucić, jeśli natychmiast nie odwróci jego uwagi. - Dobrze. Nie jest pan wcale taki cyniczny, za jakiego się pan uważa.

samego rana, gdy tylko dzieci zdążyły otworzyć oczy, aż do nocy, kiedy to padały zmorzone snem — Niania wciąż by- ła tuż obok, krążyła w pobliżu, starając się zaspokoić wszystkie ich potrzeby. Tom Fields miał pewność, że kiedy przebywa w biurze, jego dzieciom nie dzieje się żadna krzywda, są całkowicie Sprawdź - No dobrze. Możesz odpracować, jeśli wolisz. Jest kilka rzeczy do zrobienia w domu: trzeba uporządkować garaż, naprawić okiennice, jeszcze jakieś drobiazgi. Niedawno umarł człowiek, który pracował u mnie przez czterdzieści lat. - Ułożyła na talerzu obłożone bekonem grzanki. - Sam musisz zdecydować, ile warte jest dla ciebie to śniadanie. A gdybyś postanowił zostać kilka dni, żeby nabrać sił, dam ci pełne utrzymanie, nocleg i jeszcze zarobisz kilka groszy. Santos wpatrywał się łakomie w talerz. Nie miał ochoty zostać, nie chciał być od nikogo zależny, ale był bez kasy, w jednej koszuli na grzbiecie i nie wiedział, co dalej ze sobą począć. Propozycja Lily Pierron spadła mu z nieba. To też go denerwowało, podobnie jak perspektywa zależności od starszej pani. - Parę dni - oznajmił suchym tonem. - Potem się stąd urywam. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Został. Dni płynęły, zamieniały się w tygodnie, potem w miesiące. Santos ani się obejrzał, jak minął kwartał. Nie miał pojęcia, co go trzymało w domu Lily. Tak jak powiedział jej na samym początku, zamierzał odpocząć, nabrać sił, zarobić kilka dolców i ruszyć w dalszą drogę. Pogrążony w myślach, przysiadł na zewnętrznych schodach wiodących na piętro, podniósł maleńki kamyk, który ktoś musiał wnieść na butach, i w zadumie obracał go w dłoni. Dlaczego Lily godziła się, żeby u niej mieszkał? Jaki miała w tym interes? Nie kupił opowieści o tym, że nie może znaleźć nikogo do pomocy, a już zupełnie nie uwierzył, że miałby obchodzić ją los przybłędy. Nie, musiała mieć jakiś swój powód. Doświadczenie nauczyło go, że ludzie nie działają bezinteresownie, że każdy czegoś oczekuje od innych. Nie wiedział tylko, czego Lily mogła oczekiwać od niego. Zasępił się. Sądząc po domu i samochodzie, nie brakowało jej pieniędzy. Bogaci nie potrzebują biednych - chyba że znajdują w nich służących albo chcą ich wykorzystać. Lily nie traktowała go jednak jak popychadła, nie czuł się też wykorzystywany przez nią w żaden sposób. Odnosiła się do niego z szacunkiem, jak do równego sobie. Za wszystkie prace, które mu zlecała, płaciła przyzwoicie. Poza tym pozostawiała mu całkowitą swobodę, nie zadawała żadnych pytań na temat przeszłości, nie narzucała się z męczącą, fałszywą serdecznością. O co jej zatem chodziło? Spojrzał na purpurowe niebo. Wyczuwał w niej tęsknotę za kimś bliskim, ogromną potrzebę miłości i niemal dotykalną samotność. Mimo różnic, jakie ich dzieliły, zdawała się rozumieć swojego młodego lokatora. Tak, do cholery, od dawna nikt nie rozumiał go tak dobrze. Chociaż niechętnie, musiał przyznać, że naprawdę ją lubi. Zrozumienie? Sympatia? Skrzywił się na te słowa. Jest śmieszny. Zbyt ufny, naiwny. W gruncie rzeczy Lily Pierron nie różniła się od reszty znanych mu ludzi. Jak wszyscy kieruje się własnym interesem, ma jakieś ukryte motywy. Byłby głupcem, gdyby o tym zapomniał. Spojrzał na kamyk, który trzymał w dłoni, po czym odrzucił go daleko. Nie, nie może jej zaufać, tak naprawdę wcale jej nie lubi. Był zły na siebie, że przyjmował jej pomoc, gardził sobą, że tak długo mieszka w jej domu.