Rainie pokręciła głową. Nie cierpiała prawników. Wszystko komplikowali. I wydawało

obciągnięte skórą mumie z zapadłymi powiekami i ustami, rękoma pobożnie złożonymi na piersi. Zobaczywszy kościste palce leżącego na wierzchu nieboszczyka, z długimi, zagiętymi paznokciami, Polina Andriejewna jęknęła z cicha. Strach! Chciała szybciej minąć przerażające miejsce, ale gdzie tam! Szeregi nieboszczyków ciągnęły się i ciągnęły, były ich tu setki. Ci bliżej wejścia leżeli prawie goli, ledwie przysłonięci zetlałymi strzępami ubrania – widocznie tych złożono w grobowcu najdawniej. Potem ściany stopniowo poczerniały od lepiej zachowanych całunów pustelników. Ale wszystkie kaptury, zakrywające twarze świętych starców za życia, były rozcięte i panią Lisicynę uderzyło zadziwiające podobieństwo tych martwych głów: z gładkimi czaszkami, bez brwi, bez wąsów, bez bród, nawet bez rzęs, sprawiedliwi wyglądali jak rodzeni bracia. Gdy dokonała tego odkrycia, strach, który sprawiał, że chciała odwrócić się i uciec – uciekać ile sił w nogach z tego królestwa śmierci – nagle minął. Przecież to żadne królestwo śmierci – powiedziała sobie – to bramy raju. Rodzaj szatni, gdzie jasne dusze zostawiają wierzchnie odzienie, nim wejdą do świetlistego pałacu. To jest to odzienie, już im niepotrzebne. Leży i rozpada się. A nawet nie bardzo się rozpada – pomyślała wzmocniona na duchu śledcza. Przecież te ciała należały nie do prostych ludzi, tylko do świętych starców. Dlatego nie ulegają rozkładowi. Tu właściwie wszystko powinno być martwotą, śmierdzieć rozkładem, a tymczasem jeśli coś się nawet rozłożyło, to chyba tylko Czas. Tak, to jest ten zapach: zapach rozkładającego się Czasu. http://www.warszawaginekolog.com.pl Matwiej Bencjonowicz nie odezwał się, ale uniesieniem brwi wyraził zdziwienie, jakby chciał rzec: co pan powie? – Z powodu Czarnego Mnicha – zniżył głos jego rozmówca. – Poszedł nocą do pewnej chatki, gdzie na oknie był wydrapany krzyż, i rozum stracił. Coś tam zobaczył. A potem, w tym samym miejscu, inny człowiek, którego też trochę znałem, zastrzelił się z pistoletu. Oj, ależ się rozgadałem! To przecież tajemnica – przestraszył się Lew Nikołajewicz. – Powiedziano mi to w największym sekrecie, dałem słowo. Niech pan nikomu więcej o tym nie mówi, dobrze? Tak, tak – powiedział do siebie śledczy i mocno potarł nasadę nosa, żeby złagodzić wściekłe pulsowanie krwi. Tak, tak. – Nikomu nie powiem – obiecał, udając, że ziewa ze znudzeniem. – Ale wie pan co, pan mnie też wydaje się bardzo sympatyczny. I do tego okazuje się, że mamy wspólnego znajomego. Czy nie zechciałby pan posiedzieć ze mną przy filiżance herbaty lub kawy?

robisz w gacie, ciach. Nawet nie czujesz. A jak nie boli, życie traci cały smak. I umieranie. Tak, Podhorecki? Więc stawiaj się dalej, a ja ci męki zapewnię aż do skonania. – Mnie już trudno przestraszyć, komisarzu. 79/86 Sprawdź Za wszelką cenę chce wyczytać kłamstwo z jego twarzy. – Nie znałem. – Podhorecki odpowiada szybko, chyba za szybko. – Ale nie sądzę, żeby go rozpoznała nawet rodzona matka. – Skoro nie matka, to pewnie i ty byś go nie poznał. Nawet gdyby był twoim rodzonym bratem. – Doprawdy? – Podhorecki wymusza na swojej twarzy ironiczny półuśmiech. – Policyjna logika zwala z nóg równie szybko jak pałka. – Chętnie popatrzę, jak będziesz kpił, kiedy