– Jennifer! Jezu! Jennifer! – krzyczał.

Skoro Rick Bentz przyjechał do Los Angeles, coś wisi w powietrzu. Coś złego. Mogę sobie pogratulować. Dobra robota! Pieprzony Rick-Supergwiazdor-Bentz wrócił do Los Angeles! Nie ma w tym nic zadziwiającego. Jak głodny lew atakujący słabą gazelę, połknął przynętę. W idealnej chwili. Zerkam do kalendarza i gratuluję sobie. Czuję dreszcz podniecenia. Niedługo to trwało, nadal dochodzi do siebie, nie jest jeszcze w pełni sprawny, ciągle chodzi o lasce – doskonale. Nic na to nie poradzę, że ogarnia mnie duma. Z siebie. Nie tylko dlatego, że plan zadziałał; dumą napawa mnie także moja cierpliwość. Trzeba było długo czekać na odpowiedni moment, ale teraz mogę się napić w nagrodę. Niech pomyślę... może martini? To odpowiedni drink. Podchodzę do barku, wyjmuję wódkę i wściekam się, że nie mam oliwek. A zresztą... co tam. Wlewam kroplę wermutu, wsypuję lód, mieszam, nalewam... Mm.. Zamiast oliwek wciskam odrobinę soku z cytryny... Boskie. Podchodzę do lustra i wznoszę toast, pozdrawiam postać w zwierciadle. Jest piękna. Wysoka. Szczupła. Jeszcze nie widać oznak upływu czasu. Ciemne włosy opadają na ramiona miękką falą. Jej uśmiech jest zaraźliwy, a oczy to oczy kobiety, która wie, czego chce. I zawsze to dostaje. – Za nowy początek – mówię, dotykając kieliszkiem szklanej tafli i słucham cichego http://www.zsskolbuszowadolna.com.pl Oszalałe bicie serca nie zagłuszyło szumu lodówki i tykania zegara w holu. Chciała zawołać psa, ale powstrzymała się. Posuwała się wolno do przodu, omiatając wzrokiem 8 pokoje. Salon wyglądał tak, jak go zapamiętała, wciąż unosił się w nim zapach róż, które ścięła i włożyła do wazonu na stoliku. Żadnych śladów krwi. Zaczęła się uspokajać. Dom wydawał się pusty. Zajrzała do pralni i do kuchni, gdzie przez okno wdzierało się poranne słońce. Wszystko było na swoim miejscu. Dziwne. Wszystko w porządku, poza tym, że sypialnia wygląda tak, jakby Charles Manson urządził sobie w niej przyjęcie. A ty w tym czasie spokojnie spałaś. Usłyszała głośne szczeknięcie. Oskar! Zobaczyła go przez okno w wykuszu. Rozczochrany kundel skrobał do drzwi. Poczuła niewysłowioną ulgę. - Jak się tam dostałeś? - łagodnie zbeształa pokracznego, terierowatego mieszańca, który stał na tylnych łapach i skrobał zawzięcie w szybę. To właśnie ten dźwięk słyszała wcześniej. Otworzyła drzwi i pies rzucił jej się w ramiona. Mierzwiąc szorstką łaciatą sierść, zastanawiała się, czy zostawiła go na dworze przez pomyłkę. Przyszła do domu, wypuściła psa, a potem, ponieważ wypiła jeden czy dwa drinki za dużo, poszła na górę i zapomniała o nim? Mało prawdopodobne. Tak samo jak to, że pocięła sobie nadgarstki i przeżyła najpotężniejszy w życiu krwotok z nosa. Wiesz, Caitlyn, Kelly może mieć rację. Tracisz kontrolę nad sobą. I to w zastraszającym tempie. - Co się stało w nocy? - zapytała Oskara. Otworzyła puszkę i gdy wykładała jedzenie do miski, psiak zaczął kręcić młynka. - Twoja radość z naszego spotkania nie jest nawet w połowie tak wielka jak moja - zapewniła go, stawiając miskę na podłodze. Wywijając nieprzytomnie ogonem, wpakował nos do miski. To pies Jamie, nazwany na cześć jej ulubieńca z Ulicy Sezamkowej. - Widzisz... wszystko w porządku - powiedziała, ale sama w to nie wierzyła. Zapach psiego żarcia przyprawił ją o skurcz żołądka. Zachwiała się. Co, u diabła, zrobiła zeszłej nocy? Skąd ta krew? Jej sypialnia wyglądała jak rzeźnia, a ona nie pamiętała nic, oprócz tego, że wieczorem poszła do baru. Jak on się nazywał? A tak, The Swamp. Długo siedziała przy stoliku, czekając na Kelly - swoją siostrę bliźniaczkę. Zauważyła, że barman od czasu do czasu spogląda na nią. Prawdopodobnie wydało mu się dziwne, że zamówiła dwa drinki - cosmopolitana dla siebie i wytrawne martini dla Kelly. W końcu sama je wypiła, kiedy Kelly, jak często się zdarzało, znów nie przyszła na spotkanie. Pamiętała jedynie, że opróżniła oba kieliszki, zjadła oliwki, a przedtem wyssała z nich paprykę, i to wszystko. Bardzo niewiele. Było głośno... głośna hiphopowa muzyka, a z drugiej strony odgłosy rozmów, śmiech gości i... Niczym ostrze rozcinające ciało przemknął jej przez głowę pewien obraz. Była w holu domu, który sama urządziła - na ścianach wisiały obrazy przedstawiające konie czystej krwi, na straży schodów stał zegar szafkowy. Kierując się ku otwartym drzwiom gabinetu, stukała obcasami po marmurowej podłodze. Zwabił ją tam dźwięk muzyki, łagodnej muzyki klasycznej. Zajrzała i zobaczyła męża, z którym była w separacji, patrzącego na nią niewidzącym wzrokiem. I kałużę krwi pod krzesłem przy biurku. Złapała głęboki oddech. Dlaczego myśli teraz o Joshu? Obraz jego białej, martwej twarzy znów przemknął jej przed oczami. Dlaczego wyobrażała go sobie martwego? 9 Ponieważ wczoraj były urodziny twojej córki. Ponieważ gnojek rozwodzi się z tobą. I ponieważ zamierza oskarżyć cię o przyczynienie się do śmierci dziecka. Twojego dziecka. Przestań. To tylko sen. Nic wielkiego. Nie ma w tym nic złego. Wyciągnęła z lodówki butelkę z wodą, otworzyła ją i wypiła do połowy. Woda od razu podeszła jej z powrotem do gardła. Caitlyn pochyliła się nad zlewem. Zwymiotowała. Kilka razy. W końcu nie miała już czym wymiotować, ale wciąż wstrząsały nią drgawki. Oblał ją zimny pot. Powinnaś zadzwonić do swojego psychiatry. Tracisz panowanie nad sobą. Ale nie miała do kogo zadzwonić. Doktor Wade wyprowadziła się niedawno i Caitlyn została pozbawiona jej wsparcia. Nie próbowała znaleźć innego terapeuty. Nie chciała. Aż do dzisiaj. Policja. Zadzwoń na policję. Dlaczego? Bo miałam krwotok z nosa? Ponieważ być może... po pijanemu... chciałam podciąć sobie żyły? Znowu. Może znowu próbowałaś - odezwał się natrętny głos w głowie. Jeśli zadzwonię na policję, zabiorą mnie. Trafię na oddział psychiatryczny. Może tam właśnie jest moje miejsce. - Nie! - spojrzała na swoje ręce i skrzywiła się. To było dawno temu. Wtedy omal nie straciłaś życia. Nie chciała o tym myśleć. Nie teraz. Spokojnie. Po kolei. Przede wszystkim musi się uspokoić. Potem musi sprawdzić, czy drzwi są zamknięte, umyć się i posprzątać bałagan na górze. Ale najpierw musi zadzwonić do Kelly. Dowiedzieć się, co się stało. Może ta krew na górze to jej? Ogarnęła ją kolejna fala strachu i nerwowo wystukała numer do domku Kelly nad rzeką. Jej azylu, jak sama nazywała to miejsce. Sygnał. Jeden, drugi... - No, odbierz. Odbierz! - Trzeci sygnał. Caitlyn oparta o blat niemal modliła się, żeby siostra odebrała telefon. Czwarty dzwonek. „Cześć, dodzwoniłeś się, ale nie ma mnie w domu. Zostaw wiadomość”. - Kelly? Kelly? Jesteś tam? Jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę. Odbierz... tu Caitlyn... muszę z tobą porozmawiać... o wczorajszej nocy. Proszę, oddzwoń jak najszybciej. - Odłożyła powoli słuchawkę, próbując opanować panikę. Drżącą ręką odgarnęła z oczu włosy. Czy Kelly znów wyjechała z miasta? Może służbowo? Serce Caitlyn waliło jak oszalałe. Szybciej, szybciej. Myśl, Caitlyn, myśl. Komórka Kelly! Wystukała numer i czekała po cichu, licząc dzwonki i znów modląc się, żeby siostra odebrała. Jeden. Dwa. Trzy... - Odbierz, proszę! Włączyła się poczta głosowa: „Dodzwoniłeś się na komórkę Kelly. Zostaw wiadomość”. Cholera! Uspokój się. - Kelly, tu Caitlyn. Oddzwoń. To ważne. - Rozłączyła się i pomyślała, czy nie pojechać do domku Kelly. Tylko po co? Jeśli Kelly tam jest, to oddzwoni. Ale czy na pewno? Caitlyn wcale nie była tego pewna. 10 Rozdział 2 Kim, do diabła, jest Josh Bandeaux? - zapytał Pierce Reed. Jego partnerka, Sylvie Morrisette, pędziła właśnie East Bay jak na jakimś pieprzonym wyścigu Formuły 1. - Poza tym, że jest niezłym palantem? - Morrisette zerknęła na niego kątem oka. - Tak, poza tym. Westchnęła, wciągając powietrze przez nos. - Czasami zapominam, jakim jesteś głuptasem. Uroczy, ale głuptas. - Sylvie, z nastroszonymi blond włosami, sportową sylwetką i ciętym językiem, była twarda jak jej buty z wężowej skóry i kłująca jak olbrzymi kaktus. Od kiedy została partnerką Reeda, koledzy z pracy posyłali mu współczujące spojrzenia. - Żyjesz w pieprzonej próżni - dodała, przeciągając samogłoski z teksaskim akcentem. Przeflancowana z El Paso, od piętnastu lat służyła w policji w Savannah. On sześć miesięcy. Poza jednym zadaniem, nad którym pracował w tych okolicach, Reed spędził większość swego dorosłego życia na zachodnim wybrzeżu, ostatnio w San Francisco. Odszedł z San Francisco w niesławie, ale tutaj udało mu się dostać pracę na stanowisku starszego detektywa. Jeśli Sylvie nisko oce-niała jego pozycję, miała na tyle rozsądku, żeby tego nie okazywać. Z błyskiem świateł i piskiem opon zbyt szybko ścięła zakręt i omal nie zjechała na przeciwległy pas. - Lepiej, żebyś dowiozła nas w jednym kawałku. - Dowiozę. - Udało jej się zapanować nad samochodem. Minął ich pikap; kierowca podniósł rękę z wyraźnym zamiarem pokazania im środkowego palca. Zorientował się jednak, że ma do czynienia z policją, i darował sobie. - No dobra, oświeć mnie. - To jeden z najbogatszych sukinsynów w mieście, a może nawet w całym stanie. Pochodzi z Georgii, w czepku urodzony, wżenił się w niezłe pieniądze. Wielki hazardzista. Zarabiał i tracił pieniądze, ale z każdego śmierdzącego interesu wychodził czysty jak łza. - Aż do wczoraj - przypomniał jej Reed. - Tak. Wczoraj w nocy chyba opuściło go szczęście. - Przejechała na czerwonym świetle. - Mężczyzna, czterdzieści dwa lata. Możliwe samobójstwo - wycedziła z sarkazmem. - Nie wierzysz? - Ani trochę. Miałam nieszczęście spotkać tego palanta. Parę razy przekazał darowiznę na rzecz policji. Zawsze gdy organizowaliśmy zbiórkę, pojawiał się w garniturze od Armaniego z czekiem na sporą sumę. - Wykrzywiła usta. - Potem wypijał kilka drinków i wiedziałeś już, że zaraz zacznie zarywać laski. Cholerny Casanovą! - Uśmiechnęła się bez cienia wesołości i przejechała na żółtym świetle. - Fakt, że był żonaty, nie powstrzymywał go od latania za spódniczkami. - To żona znalazła jego ciało? - Nie, są w separacji. Cholera! - Nacisnęła gwałtownie na hamulec i w ostatniej chwili ominęła parkującą na jezdni furgonetkę. - Dupek! - Więc Bandeaux nie był rozwiedziony? - Jeszcze nie. Teraz już nigdy nie będzie. - Zakręciła kierownicą i wpadli w boczną ulicę. Cudem nie zderzyli się z kontenerem na śmieci, rozdmuchali tylko walające się wokół papiery. Podskakując, wpadli w kolejną boczną uliczkę i z przechyłem wjechali do centrum jednej z najstarszych dzielnic w mieście. - Pomyśl o tych wszystkich pieniądzach, jakie Caitlyn Bandeaux zaoszczędzi na prawnikach. Nie, żeby musiała oszczędzać. 11 - Mówiłaś, że jest bogata. - Bogata? Mało powiedziane! Pochodzi z Montgomerych, tych od Montgomery Bank and Trust, Montgomery Cotton, Montgomery Estates, Montgomery coś tam. Zdaje się, że są dalekimi potomkami jakiegoś bohatera wojny secesyjnej. Tak przynajmniej twierdził przed śmiercią jej dziadek, stary Benedict Montgomery. - Cholera. - Nawet Reed słyszał o tych Montgomerych. - No właśnie. Gdy tak pędzili ulicami miasta, przemknęła Reedowi przez głowę pewna myśl. Porzucone żony są zawsze podejrzane. Nawet te bogate. - Czy ona mieszka gdzieś w pobliżu? - Niedaleko. Bardzo dogodnie. - Jakieś dzieci? - zapytał. - Jedno. Nie żyje. Zmarło kilka lat temu. Myślę, że miało wtedy trzy czy cztery lata. To było straszne. - Sylvie skrzywiła się. - Z tego co wiem, Caitlyn, żona Bandeaux, omal wtedy nie oszalała. Słyszałam nawet plotki, że próbowała odebrać sobie życie. W każdym razie ta rodzina skrywa wiele sekretów i wydano wiele pieniędzy, żeby nie wyszły na jaw. Wierz mi - prychnęła drwiąco. - Dużo wiesz o Montgomerych. - Też mi się tak wydaje. - Wysunęła w bok dolną szczękę i spojrzała w lusterko wsteczne. - To twoje hobby? - Niezupełnie. Ale przeprowadziłam kiedyś małe dochodzenie. Bandeaux zawsze starał się obchodzić prawo. Przyjrzałam się dokładnie jego życiu zawodowemu i prywatnemu, ponieważ krążyły pogłoski, że ma powiązania z mafią. - I co, miał? - Niczego nie znalazłam, ale wiele się o nim dowiedziałam. Milczał wyczekująco. Sięgnęła po zapalniczkę i znalazła na desce rozdzielczej zmiętą paczkę marlboro. - Reed, masz swój rozum. Savannah może i wygląda na duże miasto, ale klimat jest tu małomiasteczkowy. - Nie odpowiedział. Zdążył się już nauczyć, że najwięcej wyciągnie z Sylvie, milcząc. A czuł, że to jeszcze nie koniec historii. Miał rację. - Do diabła, i tak się dowiesz. - Z zimnym niewesołym uśmiechem dodała: - Mój były, Bart, pracował przez jakiś czas dla Bandeaux. Morrisette wytrząsnęła z paczki papierosa i jednym zręcznym ruchem wyprzedziła furgonetkę dostawczą. - Dlaczego się rozwiedliśmy? - Zawahała się przez moment. Uchyliła okno i zapaliła papierosa, prowadząc jedną ręką i ani na moment nie zwalniając. - Były setki powodów. Setki. Ale jest jeden, w który wszyscy wierzą, taki, że miałam romans z Joshem Bandeaux. - Wypuściła dym. - Wyjaśnijmy sobie, to nieprawda. Może mam kiepski gust, jeśli chodzi o facetów, ale nie aż tak kiepski. Reed nie odezwał się. Nie wiedział, co o tym myśleć. Niezbyt dobrze rozumiał kobiety - a kto, u diabła, je rozumiał? - ale instynkt podpowiadał mu, że ta twarda sztuka Morrisette naciąga fakty. I jakoś nie bardzo mu się to podobało. Wcale mu się nie podobało. 12 - Cholera! - Kelly wyłączyła magnetofon, odsłuchawszy wiadomość od przerażonej Caitlyn. Co jest z tą Caitlyn? Zawsze pakuje się w kłopoty. Wielkie kłopoty. I zawsze oczekuje, że Kelly ją z nich wyciągnie. Boże, co za wariatka! Ze złością znów włączyła magnetofon, aby jeszcze raz posłuchać przerażonego głosu Caitlyn. „Kelly? Kelly? Jesteś tam? Jeśli tam jesteś, to podnieś słuchawkę”. Do diabła! Westchnęła i skasowała wiadomość. „Muszę z tobą porozmawiać o wczorajszej nocy”. - No jasne - zamruczała Kelly. Nie była zdziwiona. Nie trzeba wielkiego geniuszu, żeby wiedzieć, że Caitlyn, zdana sama na siebie, wpakuje się w kłopoty. Nic nowego. Nagle zrobiło jej się przeraźliwie zimno, choć w pokoju panował ponad trzydziestostopniowy upał. Wyglądała przez okno, pocierając ramiona. Prędzej czy później Caitlyn skończy w wariatkowie. Niestety, tym razem zostanie tam już na zawsze. Kelly nie może jej wciąż ratować z opatów. Problem w tym, że Caitlyn jest słaba. Tak jak wielu innych członków przeklętego klanu Montgomerych. Tak, wiele osób z jej rodziny miało nierówno pod sufitem... bardzo nierówno. Klątwa Montgomerych. Odgarnąwszy włosy z oczu, Kelly ruszyła przez pokój w kierunku oszklonych drzwi wychodzących na nieduży pomost nad rzeką. Na dworze było gorąco i parno, tak jak lubiła. Przez chwilę przyglądała się czapli szybującej wzdłuż brzegu nad wolno płynącą wodą. Poczuła na twarzy promienie późnego poranka. Oparła się o poręcz i znów pomyślała o siostrze. W pierwszej chwili chciała wsiąść w samochód i popędzić prosto do niej, uspokoić ją, ukoić, tak jak zawsze do tej pory. Ale przecież to nie rozwiąże problemu. Nie sprawi, że Caitlyn stanie się nagle silna i odważna. Mogła spróbować rozwiać jej obawy, pomóc jej... ale prawdę mówiąc, miała już tego naprawdę dość. Bo Caitlyn jest taka niepozbierana. Zawsze taka była. Zresztą trudno ją za to winić. Kelly zsunęła okulary słoneczne na nos, aby przyjrzeć się łódce płynącej powoli w górę rzeki. Caitlyn wiele przeszła. Również w dzieciństwie... wszystkie lejej tajemnice, które Kelly świetnie znała. Caitlyn nawet nie zdawała sobie sprawy, jak dobrze Kelly ją rozumie. Jak dobrze zna dręczące ją demony. Czy nie przestrzegała jej przed ślubem z Joshem? Chyba z milion razy. Ale czy Caitlyn chciała słuchać? O, nie! Była zakochana. Tak bardzo zakochana! Szkoda tylko, że w łotrze. No i w dodatku była w ciąży. Z początku wszystko się jakoś układało. A potem urodziło się dziecko. Kelly poczuła ukłucie żalu, gdy przywołała w pamięci figlarną twarzyczkę Jamie. Jakie to smutne! Wciąż oparta o poręcz patrzyła na startującą czaplę, machającą śnieżnobiałymi skrzydłami. Boże, jak Caitlyn kochała to dziecko! Nic dziwnego. Jamie była urocza. Piękna jak matka i czarująca jak ojciec. Kelly zmarszczyła brwi i popatrzyła na ciemną, leniwą wodę uderzającą o pale. Musiała niestety przyznać, że Josh potrafił kusić jak sam diabeł. Pośpiesznie zawarte małżeństwo Caitlyn było początkowo dobre, nie idealne, ale co najmniej poprawne. Nawet w czasie separacji. Aż do chwili, gdy Jamie zachorowała... Biedna mała. Kelly przełknęła z trudnością ślinę, a oczy piekły ją od powstrzymywanych łez. Do diabła, kochała to dziecko. Prawie tak bardzo jak Caitlyn. Prawie tak bardzo jak własne. Może dlatego, że sama nie miała dzieci. Pociągnęła nosem i weszła z powrotem do domu, poszukać w torebce papierosów. Nic z tego. Paczka była pusta. Wrzuciła ją do kosza przy biurku i natrafiła wzrokiem na fotografię swojej siostrzenicy. Jamie siedząca w 13

oceanem... Idiota. Przestań. Zapomnij o niej. Dogoń ją i raz na zawsze wyrzuć Jennifer z myśli. To O1ivia jest twoją miłością. Twoim życiem. Jennifer skręciła, biegła przez parking. Zacisnął zęby i biegł, coraz szybciej, szybciej. Po chwili był przy wejściu do garażu oświetlanym słabą żarówką. Rozejrzał się. Nikogo. Sprawdź piersi. – Nie zrobiłem nic złego. – Nikt tak nie twierdzi. – Martinez starała się go uspokoić. – Twoja siostra, twoi wykładowcy... Wszyscy wyrażają się o tobie w samych superlatywach. I dlatego myślimy, że możesz nam pomóc. Szukamy pewnej kobiety. Nazywa się Olivia Bentz. Jasne włosy, ciemne oczy. Widziałeś ją, Fernando? Bentz patrzył przez lustro i czuł, jak jego życie rozpada się na kawałki, gdy chłopak przecząco pokręcił głową. – O1ivia Bentz zaginęła – ciągnął Hayes. – I mamy powody przypuszczać, że twoja przyjaciółka Jada maczała w tym palce. Co powiesz na ten temat? – Nie! – Valdez nie dawał za wygraną. Bentz najchętniej przebiłby pięścią szybę, złapał go za gardło i wydusił z niego prawdę. Ponieważ Fernando nie odmówił zeznań i nie poprosił o adwokata, detektywi przesłuchiwali go dalej. Bentz słuchał uważnie.