skończyła. Jeszcze dużo pracy przede mną.

Rozejrzał się po zakurzonym parkingu – nie licząc jego wozu, stały tam cztery samochody stałych klientów. Jego wynajęty samochód, pontiac starszego faceta w cyklistówce, brązowy buick na drugim końcu parkingu, biały mini cooper, którego nie ma całymi dniami, ale wraca wieczorem, i jeszcze granatowy jeep cherokee, który zawsze stał w tym samym miejscu. Pozostałe samochody się zmieniały, ale te cztery zawsze wracały. Jak cholerne jaskółki do San Juan Capistrano, pomyślał. Przypomniał sobie legendę i swoją wyprawę do tego miasteczka. Spisał wszystkie numery rejestracyjne i przekazał je Montoi. Skoro sobowtór Jennifer zawsze wie, gdzie jest, możliwe, że go codziennie śledzi. Upewni się, że z tymi samochodami wszystko jest w porządku. Uważnie rozglądał się po okolicy. Wydawało mu się, że nikt go nie obserwuje. Nikt nie czai się za rogiem. Po drugiej stronie szerokiej ulicy był sklep spożywczy i stacja benzynowa, nieco dalej przycupnął budynek – sądząc po wyglądzie, sklepy na dole, biura na górze. I dalej bar, w którym wczoraj spotkał się z Hayesem. Nigdzie nie widział srebrzystego chevroleta. Niespokojny i pełen energii po kilku godzinach nad komputerem, podszedł do samochodu. Według Hayesa powinien spakować manatki i wracać do Nowego Orleanu. Nie ma mowy. Ktoś się z nim drażni, udając jego nieżyjącą żonę. Śledząc go. A on się dowie, kto to robi. http://www.aranzacja-wnetrz.org.pl/media/ wspierać, czasem oficjalnie, czasem pod stołem. Jak na ironię, im lepiej smarowali tryby sprawiedliwości, tym wolniej się one obracały. Ale to wszystko wkrótce się zmieni. On tego dopilnuje. Przekręcił kluczyk. Bestia zakasłała kilka razy, zanim wreszcie ruszyła. - Teraz lepiej - mruknął. W samochodzie wciąż czuć było zapach papierosa Morrisette. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nie mógł się uwolnić od tej kobiety. Włączył wycieraczki i otworzył okno. Wieczór jeszcze nie nadszedł, ale zwykle jasne ulice pociemniały od ciężkich chmur. Z drzew kapało, deszcz zacinał, a spod kół pryskały fontanny brudnej wody. Niestety wciąż było gorąco, szyby zaparowały. Włączył klimatyzację i wyjechał z parkingu. Droga do Caitlyn Bandeaux zajęła mu tylko kilka minut. Urocze gniazdko, pomyślał, patrząc na elegancki, starannie odnowiony dom, zbudowany tuż po wojnie secesyjnej... albo, jak twierdzili miejscowi, po wojnie wywołanej agresją Północy. Takie teksty nie przeszłyby w San Francisco, ale tutaj, w mieście dumnym ze swojej historii, ludzie myśleli inaczej. Dom w samym sercu zabytkowej dzielnicy, z widokiem na plac musiał kosztować fortunę. Ale dla pani Bandeaux to żaden problem. Miała naprawdę kupę kasy. Zdążył sprawdzić jej wyciągi z banku. Zarabiała trochę, projektując strony internetowe, ale większość jej dochodu i zdaje się dochodu Josha Bandeaux również pochodziła z funduszu powierniczego. Odkrył też coś dziwnego... duże miesięczne przelewy, które nie wyglądały na zwyczajne rachunki. Może jakaś kolejna inwestycja? Może coś jeszcze innego? Na przykład co? Szantaż? Opłacanie czyjegoś milczenia? Skręcił i zaparkował w bocznej uliczce. Nie chciał, żeby zauważyła jego samochód. Przeszedł przez ulicę w niedozwolonym miejscu, poszedł na tyły domu, od strony garażu, i zajrzał przez wąskie okienko. Chociaż w garażu było ciemno, rozpoznał sylwetkę białego lexusa. Zatem pani jest w domu. Świetnie. Zadowolony okrążył dom i otworzył furtkę. Gdy szedł ścieżką przez ogród, zwymyślała go bezczelna wiewiórka ukryta na gałęzi, wśród liści sasafrasu. - Cicho bądź - szepnął, a wiewiórka skoczyła na inną gałąź. Jednak nie doczekał się ciszy. Gdy wszedł po schodkach i nacisnął dzwonek, usłyszał jeszcze większy hałas. Kudłaty pies Caitlyn dostał świra i zaczął wściekle ujadać, tak jakby Reed był złodziejem, na tyle głupim, żeby dzwonić do drzwi. Czekał. Nikt nie otwierał. Ale wysoko w powietrzu unosiła się delikatna smuga dymu z papierosa. Zadzwonił jeszcze raz. Był pewien, że Caitlyn jest w domu, bo światło się paliło, a samochód stał w garażu. Wytarł mokrą od deszczu twarz, przeklął swojego pecha i zamarzył o papierosie. Wciąż tęsknił za uspokajającym działaniem nikotyny. Nic. Znowu nacisnął dzwonek. Mocno i natarczywie. 163 Już miał zrezygnować, gdy usłyszał kroki. Szybkie, lekkie kroki na schodach. Po chwili zobaczył ją przez podłużne okienko przy drzwiach. Piękna twarz i wspaniała sylwetka. Intrygujące piwne oczy napotkały jego wzrok, ale zamiast strachu zobaczył zawziętość, wściekłość i determinację. Wysunęła wyzywająco brodę, zacisnęła usta. Otworzyła szybko drzwi, ale całym ciałem zastawiła wejście do domu. Rzeczywiście wyglądała groźnie, a przynajmniej starała się tak wyglądać. Czyżby przeszła trening asertywności i wzięła kilka lekcji wschodnich sztuk walki? - To pan - wycedziła i nawet posłała mu uśmiech, który jednak nie rozjaśnił jej zimnych oczu. - Pani Bandeaux? - W czym mogę panu pomóc? - Mam jeszcze kilka pytań. Nie poruszyła się. Mokre włosy miała upięte do góry, na twarzy widać było resztki makijażu. Buńczuczna poza zupełnie do niej nie pasowała. - Do mnie? - Tak. Ani drgnęła. - Obawiam się, że musi pan zaczekać. Nie odpowiem na żadne pytania, jeśli nie będzie przy tym mojego prawnika. A jego tutaj nie ma. Cwana suka. - To dotyczy tylko pani billingów telefonicznych. Uśmiechnęła się. - Nie zrozumiał mnie pan? Poradzono mi nie rozmawiać z panem bez adwokata. Więc nie sądzę, żebyśmy mieli sobie coś dzisiaj do powiedzenia. - Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Przez okienko zobaczył, jak znika w głębi domu. Co jest, do diabła? Znów nacisnął dzwonek i czekał. Pies wpadł w szał. Nikt nie otwierał. Niech to diabli! Czuł się jak pajac. - No, otwórz - szeptał. - Wiem, że tam jesteś. - Spojrzał na zegarek. W co ona z nim gra? Jeszcze raz nacisnął mocno dzwonek. I czekał. Znów spojrzał na zegarek. Upłynęły trzy minuty, pięć. - Najświętsza Panienko! - Gdyby tylko miał ten pieprzony nakaz, wyważyłby drzwi. Pies robił taki raban, że zmarłego by obudził. Jezu! Znów nacisnął dzwonek. Nagle pojawiła się i otworzyła drzwi. Wygląda inaczej, i to nie tylko dlatego, że się przebrała i rozpuściła mokre włosy. Patrzyła zdziwiona, jakby zapomniała, że zostawiła go na ganku. Dżinsy, bluzę i wrogie nastawienie zamieniła na miękką, białą podomkę przewiązaną ciasno w talii. Reed zauważył zagłębienie między jej piersiami, odwrócił wzrok, a potem spojrzał jej w oczy. - Ach, to pan. - Najwyraźniej była zmieszana. Mokre pasma włosów założyła za uszy. Nie siliła się na uśmiech i wyglądała, jakby miała ochotę przespać następne sto lat. - Przepraszam... Nie słyszałam dzwonka. Brałam prysznic... wcześniej złapał mnie deszcz i... - Pani pies szczekał jak oszalały. - Często tak szczeka. Woda leciała. Byłam na górze i... - Przerwała, jakby zdała sobie sprawę, że mówi bez sensu. - Czy mogę panu w czymś pomóc. 164 - Chciałem zadać kilka pytań. Pamięta pani? Zmarszczyła brwi. - Przypuszczam, że chodzi o matkę, ale odpowiadałam już na pańskie pytania w szpitalu. Czy chce pan zapytać o coś jeszcze? - Drżącą ręką odgarnęła z oczu pasmo włosów, sprawiała wrażenie kruchej i delikatnej. Zdruzgotanej. Tak powinna wyglądać kobieta, która straciła matkę. - Nie chodzi o pani matkę. Jestem tu w sprawie śmierci pani męża. - Ach! - Jedną ręką chwyciła klapy podomki, zakrywając dekolt. - Chodzi o pani billingi telefoniczne - powiedział w nadziei, że przypomni sobie, o czym wcześniej mówili, ale patrzyła na niego niepewnym roztargnionym wzrokiem. Jest głupia, zdezorientowana czy tylko gra? Udaje niepoczytalną, żeby uniknąć stryczka? Biorąc pod uwagę jej przeszłość, to najlepsza linia obrony. - O billingi? - Wynika z nich, że dzwoniła pani do męża tamtej nocy i rozmawiała z nim przez siedem minut, a potem pojechała do niego. - Nie. Chwileczkę. Wynika z nich, że ktoś dzwonił z mojego telefonu, zgadza się? Nie z mojej komórki? A potem ktoś pojechał do Josha. Niekoniecznie musiałam to być ja. - Mam świadka, który widział tam pani samochód. Spojrzała na niego ostro. - Przyszedł pan mnie aresztować? - zapytała nagle. Zauważył, że jest blada i wycieńczona. Chora. - Nie. Po prostu chciałem z panią porozmawiać. - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Będę rozmawiać w obecności mojego prawnika albo po konsultacji z nim. Mogę do niego zadzwonić, jeśli zechce pan poczekać. - Świetnie. Otworzyła szerzej drzwi, wszedł za nią do kuchni. - Chce pan kawy... albo... - Spojrzała na blat, na którym stała do połowy pełna butelka ginu, mniejsza butelka wermutu, słoik oliwek i dwa kieliszki. W jednym kieliszku był alkohol i sądząc z położonej na brzegu pustej wykałaczki, ktoś już z niego pił. - Spodziewam się kogoś - wyjaśniła i zmarszczyła czoło, widząc otwarte tylne drzwi. Zamknęła je. - Jeśli chciałby pan martini... - Nie, dziękuję. - Tak myślałam. - Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Sięgnęła po telefon, z półki nad zlewem wzięła wizytówkę. Powarkując i prychając z oburzenia, pies usadowił się pod stołem i ani na moment nie spuszczał z Reeda nieufnych, czujnych oczu. Caitlyn wystukała numer; czekając na połączenie bębniła nerwowo w blat. - Mówi Caitlyn Bandeaux. Jestem klientką pana Wildera. Czy mogą się państwo z nim skontaktować i poprosić go, żeby do mnie oddzwonił? - Podała swój numer telefonu. Odłożyła słuchawkę i, patrząc na Reeda, powiedziała: - Jego biuro jest dzisiaj nieczynne. Nie wiem, kiedy oddzwoni. Więc może odpowiem na jedno pana pytanie. Pyta pan, czy dzwoniłam wtedy do Josha. Otóż nie pamiętam. Powiedziałam wam już wszystko, co pamiętam z tamtej nocy. - Czy zeszłej nocy odwiedziła pani matkę w szpitalu? - Nie, ja... - Urwała zaskoczona, a jej blada twarz nabrała kolorów. - Chwileczkę. Pyta mnie pan, czy odwiedziłam w szpitalu matkę i czy ją zabiłam? O Boże, o to panu chodzi, 165 prawda? - Uniosła ręce w bezradnym geście. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Ze złości? Z żalu? - Myślę, że powinien pan już iść. Jeśli ma mnie pan aresztować, to niech pan to po prostu zrobi, proszę, niech mnie pan oskarży i niech to się już wreszcie skończy. Jeśli nie, to proszę poczekać, aż skontaktuję się ze swoim adwokatem. - Była stanowcza, drobne dłonie zacisnęła w pięści, ale Reed wyczuł, że pod pozorną pewnością siebie kryje się lęk. Spod stołu dobiegło warknięcie. - Cicho, Oskar! Reed wiedział, kiedy się wycofać. Gra skończona. Przynajmniej na razie. - Będę z panią w kontakcie. - Skierował się do frontowych drzwi. - Nie wątpię, detektywie. Wyszedł na ganek, ale odwrócił się jeszcze. Stała w progu, sztywno wyprostowana, patrząc mu w oczy. Znów nieustępliwie. Świetna z niej aktorka. Jego nie zdoła przekonać o swojej niewinności, ale ławą przysięgłych będzie manipulować bez trudu. - Żałuję, ale nie mogę powiedzieć, że jest pan mile widziany. - Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Po raz drugi. I po raz ostatni. Więcej się to nie powtórzy. Już on tego dopilnuje. Rozdział 26 Babcia Adama często mówiła: „pierwsze koty za płoty”. Jako dziecko - O nie mógł zrozumieć, o co w tym chodzi, tym bardziej że u babci na werandzie zawsze mieszkały jakieś przygarnięte koty; zimą pozwalała im grzać się w kuchni przy piecu. Ale z czasem zrozumiał i do dziś był babci wdzięczny za te mądrości. Niełatwo się poddawał, a nieudane próby skłaniały go do szukania innych rozwiązań. Właśnie korzystał z babcinych nauk, siedząc przed komputerem i poszukując w internecie informacji o Montgomerych z Savannah. Siedział tak już od kilku godzin, wypił cały dzbanek kawy, a litery na ekranie zaczęły zlewać mu się przed oczami. Chyba zabrnął w ślepy zaułek. Wcześniej czy później policja zorientuje się, że Rebeka zaginęła. A wtedy to oni przyjdą do niego, a nie on do nich. Więc trzeba działać szybko, zebrać jak najwięcej informacji. Sporo się dowiedział, dzięki temu, że został psychoterapeutą Caitlyn Bandeaux. Ruszyło go sumienie. Wykorzystywał ją dla swoich celów. A na dodatek jeszcze się zakochał. Cholernie dobry moment na amory! Nie może się z nią związać, nie może sobie pozwolić nawet na przelotny romans. Zresztą to nie w jego stylu ani w stylu Caitlyn. Na miłość boską, jest jego pacjentką! Powinien trzymać łapska z dala od niej. Tak, dobrze o tym wiedział, a jednak pragnął jej. To jej twarz widział, gdy rano budził się zlany potem, ze stwardniałym członkiem. To o jej ciele marzył, gdy leżał na łóżku, gapiąc się w sufit. Zastanawiał się, jak smakowałby pocałunek. Prawdziwy namiętny pocałunek. Wyobraził sobie jej rozchylone wargi, swoje dłonie wędrujące po jej plecach coraz niżej i zaciskające się na jędrnych pośladkach. To była męka. Od lat nie marzył o kobiecie. Ostatnią kobietą, o której śnił, była Rebeka, ale teraz jej obraz zacierał mu się w pamięci. Caitlyn... Co w niej takiego było? Nie tylko uroda i z 166 pewnością nie jej kruchość. Nigdy nie pragnął odgrywać roli obrońcy, nie był nieustraszonym rycerzem na dzielnym rumaku. Nie, nie chodziło o to, że budziła w nim opiekuńcze instynkty. I nie chodziło tylko o seks. Zamknął na moment oczy. Cholera, po prostu bardzo lubił z nią być. Za bardzo. Musi skończyć z tymi swoimi cholernymi fantazjami. Czuł się, jakby stąpał po linie nad bezdenną, czarną przepaścią. Jeden błędny krok i runie w dół, a jeśli nie będzie ostrożny, pociągnie za sobą Caitlyn. Z trudem udało mu się zabrać z powrotem do pracy. Zacisnął szczęki i gapił się w ekran komputera. Ponieważ wciąż nie mógł znaleźć brakujących notatek, zaczął szukać w internecie artykułów dotyczących rodziny Montgomerych. Przeczytał wszystkie zapiski Rebeki na temat innych jej pacjentów i nie znalazł nic szczególnego. Nic, co tłumaczyłoby jej entuzjazm i nadzieję na międzynarodowe uznanie. Nie dbał o to. Ale musiał się dowiedzieć, jaką tajemnicę kryła Caitlyn Bandeaux. Dlaczego Rebeka tak wiele sobie obiecywała po tej pacjentce? W tym tkwił klucz do jej zniknięcia. Był tego pewien. Chwycił klucze i zbiegł po skrzypiących schodach. Na dworze wciąż było pochmurno i ponuro, ale prawie tego nie zauważył. Pojechał do redakcji „Savannah Sentinel”, gdzie znudzona recepcjonistka, z paznokciami pomalowanymi na różne kolory, spytała, w czym może pomóc, i znacząco spojrzała na zegar. Było po czwartej. Kiedy powiedział, że chodzi mu o archiwalne numery gazety, zaprowadziła go do pomieszczenia, gdzie można było obejrzeć stare wydania zebrane na CD-ROM-ie. - Dużo starsze numery znajdują się na mikrofilmach - dodała, wskazując na czytnik i obrzuciwszy Adama jeszcze raz długim spojrzeniem, wyszła, zostawiając go sam na sam ze sprzętem. - Niedługo zamykamy. - Nie zajmie mi to wiele czasu - obiecał i usiadł na krześle z połamanym oparciem, jedynym, jakie stało w tym zatęchłym pomieszczeniu. Zaczął od najświeższych artykułów, potem cofał się, skacząc po najważniejszych datach. Przeczytał o śmierci córki Caitlyn, o jej ślubie, o fuzji Montgomery Bank and Trust z jakąś mniejszą firmą. Znalazł też wzmiankę o aresztowaniu Hannah Montgomery w związku z narkotykami i o jej późniejszym uniewinnieniu, przeczytał o krótkotrwałym małżeństwie Troya. Były tam też artykuły o małżeństwie Amandy i Iana Drummonda i o śmierci Charlesa Montgomery’ego. Wydrukował wszystko, ale najciekawsze okazały się wiadomości o wypadku na łodzi. Znalazł całą serię artykułów, pierwszy ukazał się w dniu wypadku. Opublikowano zdjęcia obu sióstr oraz zdjęcia wraku łodzi. Okazało się, że Caitlyn dobrze zapamiętała, co się wtedy wydarzyło. Bliźniaczki popłynęły motorówką na przyjęcie z okazji swoich dwudziestych piątych urodzin. Przez kilka godzin piły i tańczyły, a po północy wsiadły na łódź i odpłynęły. W drodze powrotnej doszło do wybuchu, nie wiadomo, co go spowodowało. Łódź zatonęła. Od tego miejsca wersja Caitlyn i wersja oficjalna różniły się. Adam czytał coraz bardziej przejęty. Szczęki miał zaciśnięte. Według tego, co zamieścił „Sentinel” na pierwszej stronie jakieś dziesięć lat temu, małżeństwo, które ze swej łodzi widziało, jak motorówka rozpada się na kawałki, odnalazło ranną i nieprzytomną Caitlyn Montgomery. Ale tylko Caitlyn. Nie znaleźli Kelly. Co więcej, Kelly nigdy nie została odnaleziona. Ani tamtej nocy, ani następnego dnia, ani w następnym tygodniu. Serce Adama zabiło mocniej. Caitlyn przeinaczyła fakty. Bezczelnie go okłamała. Tak jak ty ją. Od samego początku. 167 - Panie Hunt? - Do pokoju zajrzała recepcjonistka. - Zamykamy. - Jeszcze tylko chwileczka - obiecał, a kobieta przewróciła oczami, zadzwoniła niecierpliwie kluczami, ale zostawiła go w spokoju. Znalazł kolejne wzmianki o poszukiwaniach Kelly Montgomery. Przejrzał je pobieżnie i wydrukował. Po tygodniu odwołano poszukiwania, artykułów na temat wypadku było coraz mniej i pojawiały się coraz rzadziej. Aż do ostatniej wzmianki o Kelly Griffin Montgomery. Jej nekrologu. Ból rozsadzał jej czaszkę, nie pozwalał zebrać myśli. Schroniła się w swoim zacisznym białym pokoju, ale i to nie pomogło. Przed chwilą w sąsiednim pomieszczeniu potknęła się o to ścierwo i omal nie zapomniała włożyć ochraniaczy. Podeszła do biurka, próbując się skoncentrować. Jest Atropos, tak... Atropos - Nieodwracalna. I ma powód, żeby więzić Cricket. Powód? Myśl, przypomnij sobie, jaka jest twoja misja. Jesteś jedną z trzech bogiń losu, tą najważniejszą. Tak, Atropos to ona. Przecina nić życia, którą przędzie dla każdego jej siostra Kloto - Prządka, a druga siostra, Lachesis - Udzielająca, skrupulatnie odmierza. Siostry... trzy, silne, wszystkie jednej myśli... Ale myśl była teraz zmącona. Otworzyła szufladę. Czerwono-czarne, jak krew i jak śmierć, misternie splecione nici życia czekały na swoją kolej. Los. Przeznaczenie. Fatum. Myśl! Masz zadanie do wypełnienia. Znalazła dwa zdjęcia swojej ostatniej ofiary, Bernedy... Młoda szczupła kobieta w czarnej sukience do kolan. Przechyla kokieteryjnie głowę, aby wyeksponować piękny profil, kasztanowe włosy spięła na czubku głowy brylantowym diademem. Szczupłe ręce w jedwabnych rękawiczkach, papieros w długiej lufce, cienka smużka dymu - zdjęcie było starannie upozowane. Berneda zupełnie nie wyglądała na matkę kilkorga dzieci. Ta, która urodziła siedmioro dzieci; ta, która wciąż narzekała na utraconą figurę; ta, która musiała tak się poświęcić dla swoich dzieci. Zdradzana przez rozpustnego męża, opłakująca utraconą młodość i urodę. Ta, którą zabiło słabe serce. Ta, która nienawidziła bękartów spłodzonych przez swego męża i teścia. Biedna Berneda, tyle wycierpiała. Wreszcie ustały jej cierpienia, pomyślała Atropos, wyciągając nić życia Bernedy. Otworzyła miękki futerał ze swoimi niezwykłymi narzędziami i wyjęła ukochane nożyczki chirurgiczne. Lśniąca stal sprawnie przecięła nić życia Bernedy Pomeroy Montgomery. Co zrobić z fotografią? Hm... Sylwetka była powodem dumy, a potem rozpaczy Bernedy; teraz, po śmierci, zostanie jej pozbawiona. Tak, to dobra myśl. Atropos zabrała się do pracy. Dwoma ciachnięciami nożyczek odcięła głowę i nogi Bernedy. O tak, idealnie. Odcięte kawałki upadły na biurko.

Wcisnął forda escape w wolne miejsce, wrzucił monety do parkomatu i nie zwracając uwagi na ból w nodze, pomaszerował w stronę lokalu, wyminął kilku chłopaków na deskorolkach. Knajpa nosiła imię nie Roya Rogersa, jak wielu sądziło, lecz pierwszego właściciela. Jednak zachowała styl dzikiego Zachodu – łącznie z obrotowymi drzwiami, które wyglądały jak wyniesione ze starej stodoły. Kiedyś nad drzwiami wznosił się dumnie plastikowy biały ogier, póki jakiś dowcipniś nie wdrapał się pod osłoną nocy na markizę i nie pomalował mu Sprawdź donicami, z których spływały kwitnące białe i czerwone petunie. Miał okulary przeciwsłoneczne na nosie, który zapewne złamano nie raz. Odkąd go ostatnio widziała ponad dwanaście lat temu na pogrzebie Jennifer, schudł, i to sporo, jakieś osiem, a może dziesięć kilo. Był wtedy w fatalnym stanie. Szukał zapomnienia w butelce. Użalał się nad sobą i jednocześnie sobą pogardzał, tak przynajmniej sądziła po zajęciach z psychologii, na które uczęszczała, gdy George, pierwszy mąż, porzucił ją dla istotki imieniem, co za ironia losu, Bambi. Na miłość boską, nie za dużo banału? Cóż, przynajmniej czegoś jato nauczyło. A teraz otworzyła dwuskrzydłowe drzwi. – Rick Bentz. – Poczuła, że kąciki jej ust opadają ironicznie, choć jednocześnie jakaś cząstka, malutki, idiotyczny kawałek jej duszy nadal był nim zainteresowany.